Zatrzymanie byłego szefa KNF i jego urzędników ws. SKOK-ów odbieram jako próbę przykrycia przez PiS afery KNF. Chodzi o pokazanie, że wszyscy, którzy byli w KNF są "umoczeni" – komentuje Bianka Mikołajewska, dziennikarka Oko.press.pl, która na łamach różnych mediów przez 11 lat pisała o SKOK-ach. Wytoczono jej za to kilkanaście procesów cywilnych i trzy karne. Ale za swoje teksty była też wielokrotnie nagradzana, m.in. otrzymała tytuł Dziennikarza Roku 2016.
Serial pt. "SKOK-i" toczy się od kilkunastu lat. Wczoraj mieliśmy kolejną odsłonę: zatrzymano byłego szefa KNF Andrzeja J. i sześciu podległych mu urzędników, w tym również Wojciecha Kwaśniaka. Zaskakuje panią taki obrót sprawy?
Nie zaskakuje mnie, ale bardzo oburza. Zatrzymano pana Kwaśniaka i innych urzędników, którzy za rządów Platformy Obywatelskiej sprawowali w KNF nadzór nad SKOK-ami i dobrze wykonywali swoje obowiązki. W mojej ocenie wykonali gigantyczną pracę, za którą należałaby im się nagroda, a nie prześladowanie przez prokuraturę.
Przypomnijmy, że w 2014 roku Wojciech Kwaśniak, były wiceszef KNF, został dotkliwie pobity za to, że interesował się SKOK-iem Wołomin. Później prokuratura ustaliła, że zlecenie na pobicie wydał Piotr P., były członek rady nadzorczej SKOK-u Wołomin. Kwaśniaka wczoraj aresztowano za brak nadzoru nad SKOK Wołomin. Jak pani to skomentuje?
W moim przekonaniu cała ta sprawa jest postawiona na głowie. Żeby zrozumieć absurd tej sytuacji, trzeba przypomnieć chronologię. SKOK-i od połowy lat 90. do jesieni 2012 roku były nadzorowane przez Kasę Krajową SKOK, na czele której stał wówczas pan Grzegorz Bierecki, obecny senator PiS-u.
On, jego współpracownicy i popierający ich posłowie PiS przez całe lata czynili zabiegi, żeby SKOK-i nie zostały objęte państwowym nadzorem, a podlegały wyłącznie temu koleżeńskiemu. I to im się przez bardzo długi czas udawało.
W 2009 roku wydawało się, że może ta sytuacja się zmieni. Wtedy PO i PSL przyjęły ustawę o SKOK-ach, która oddawała Kasy pod nadzór KNF. Ale pan prezydent Lech Kaczyński skierował tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Ona utknęła tam na kilka lat. Wycofał ją stamtąd dopiero pan prezydent Bronisław Komorowski.
Ostatecznie KNF nadzór nad SKOK-ami objął dopiero w 2012 roku. A śledztwo prokuratury, w którym postawiono zarzuty urzędnikom KNF, dotyczy braku nadzoru nad SKOK-ami w latach 2013-2014.
No właśnie. W październiku 2012 KNF obejmuje nadzór nas SKOK-ami. Dokładnie nad 55 kasami. Mają one kilka miesięcy na to, żeby znaleźć zewnętrznych audytorów i przedstawić sprawozdania, które pokażą ich faktyczną sytuację finansową.
Po kilku miesiącach, czyli na początku 2013 roku, audyty zostają sporządzone. KNF je weryfikuje. I na pierwszy rzut oka widać, że w niektórych SKOK-ach coś jest nie w porządku. W niektórych kasach przez lata prowadzona była kreatywna księgowość, ukrywały one swoją faktyczną sytuację finansową.
Podkreślmy, że działania KNF dotyczą równolegle 55 kas. Przynajmniej w niektórych z nich są ludzie, którzy przez cały czas chcą ukryć to, co tam się dzieje. Nie udostępniają dokumentacji, przeciągają postępowania – bo wiedzą, że popełniali nadużycia albo wręcz przestępstwa.
Już pierwszy raport KNF na temat sytuacji SKOK-ów wykazuje, że większość kas jest w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Komisja nakazuje wtedy działania naprawcze 44 z 55 kas. To pokazuje skalę działań KNF związanych z przejęciem nadzoru nad Kasami. To była gigantyczna operacja.
Wychodzi na jaw, że w SKOK Wołomin udzielano gigantycznej pożyczki pod zastaw nieruchomości. KNF zleca dodatkowe kontrole, które weryfikują, co to za nieruchomości i czy faktycznie są one takiej wartości, że mogą być zastawem pożyczek.
Punktem kulminacyjnym jest pobicie pana Wojciecha Kwaśniaka. Jest wiosna 2014 roku – półtora roku od objęcia nadzoru KNF nad SKOK-ami. Kiedy KNF zleca kolejną kontrolę w SKOK-u Wołomin, były przewodniczący rady nadzorczej tej Kasy zleca pobicie Kwaśniaka. Po to, by przynajmniej na jakiś czas go wyeliminować, przeciągnąć sprawę.
Dziś Andrzej J., Wojciech K. i inni urzędnicy usłyszeli zarzut niedopełnienia ciążących na nich obowiązków. Zgodzi się pani z tym, co powtarza wielu, że zatrzymanie ich zatrzymanie jest wyłącznie próbą przykrycia przez PiS afery KNF?
Ja tak to odbieram. To jest po pierwsze próba pokazania, że wszyscy, którzy byli w KNF są "umoczeni". Szef KNF mianowany za rządów PiS ma na sumieniu propozycję złożoną panu Leszkowi Czarneckiemu, "ale proszę popatrzcie, co się działo za rządów PO".
Tak naprawdę kaliber zarzutów stawianych byłym urzędnikom KNF nie jest duży. Jeśli prokuratura się uprze, niedopełnienie jakiegoś tam obowiązku możne zarzucić właściwie każdemu urzędnikowi.
Byłego szefa KNF i jego urzędników zatrzymano o świcie, do ich mieszkań wkroczyli agenci CBA. Wiadomo, jak to odbierze przysłowiowy Kowalski.
Jeśli w normalnie działającym kraju prokuratura ma podejrzenia, że urzędnicy czegoś nie dopełnili, to wzywa ich na przesłuchanie. Ci złożyliby wyjaśnienia, ewentualnie postawiono by im zarzuty i poszliby do domu. Odpowiadaliby w takiej sytuacji z wolnej stopy.
O SKOK-ach pisała pani kilkanaście lat. Zainteresowanie tematem naprawdę zaczęło się od listu, który przyszedł do redakcji "Polityki"?
Z jednej strony był list, który dostaliśmy do redakcji, a z drugiej strony toczące się wówczas intensywne działania lobbingowe prowadzone przez ludzi senatora Biereckiego. Dotyczyły one dwóch ustaw związanych ze SKOK-ami: o zapobieganiu lichwie i o upadłości konsumenckiej.
Wokół tych ustaw w Sejmie trwał bardzo intensywny lobbing. Po pierwszych publikacjach uruchomiła się lawina listów i telefonów od ludzi, którzy opowiadali, co się dzieje w Kasach. Wcześniejsze teksty w mediach na temat SKOK-ów to były piękne laurki.
Przez lata media nie interesowały się tematem SKOK-ów. Była pani jedną z niewielu dziennikarek, która na ten temat pisała. Z czego to wynikało?
To było bardzo zastanawiające. Do pewnego momentu o Kasach pisaliśmy właściwie tylko ja i Maciek Samcik z "Gazety Wyborczej". Pewnie część dziennikarzy uwierzyła w opowieści Biereckiego, że negatywne teksty o SKOK to nagonka ich konkurencji. Ale byli też np. dziennikarze, którzy jeździli z Kasą Krajową na wyjazdy do ciepłych krajów.
No i poza tym SKOK był dobrym reklamodawcą.
I to wszystko przyczyniało się do tego, że dziennikarze nie interesowali się tematem.
Nie miała pani takiej myśli, kiedy przyszedł do redakcji "Polityki" pierwszy pozew za tekst o SKOK-ach na kwotę 5 mln zł, żeby więcej tego tematu nie ruszać?
Chyba zadziałał odwrotny mechanizm. Skoro SKOK-i i tak nas pozywają, to co szkodzi, by napisać więcej? To, co opowiadali ludzie związani niegdyś z Kasami o funkcjonowaniu SKOK-ów, było tak szokujące, że nie sposób było o tym nie pisać.
Co panią najbardziej zaskoczyło w ich opowieściach?
Na pewno taka dwulicowość w działaniu SKOK-ów i ich władz. Mówiło się np., że członkowie władz Kas pracują pro bono, a okazało się, że na interesach z Kasami zarabiają duże pieniądze.
Szybko zaczęto mówić, że to pani uprawia czarny PR i ma interes w tym, by obnażać SKOK-i. Media prawicowe rozpoczęły nagonkę na pani osobę. Jak pani to odbierała?
Robiły to media związane z prawicą i SKOK-ami, ich intencja była dla mnie jasna. Myślę, że dzisiaj ludzie to rozumieją, bo ktokolwiek skrytykuje PiS, to od razu jest atakowany przez prawicowe media. Wtedy to się dopiero zaczynało, więc mogło to być szokujące.
Przez 11 lat pisała pani o SKOK-ach, wytoczono pani kilkanaście procesów cywilnych, trzy karne. Ostatecznie wszystkie procesy pani wygrała.
Nie można powiedzieć, że wygrałam wszystkie procesy. Były takie, w których sąd kazał "Polityce" przeprosić za to, że nie dała paska na oczach na zdjęciu jednego z prezesów SKOK-ów – który miał sprawę karną – i że zamiast nazwiska nie pisaliśmy wyłącznie pierwszej litery.
Ale jeśli chodzi o ustalenia faktyczne dotyczące SKOK-ów, a w szczególności ich sytuacji finansowej, sądy uznały, że wszystko, co napisałam, było prawdą.
Miała pani dwoje małych dzieci, kilka toczących się spraw, kolejne tematy związane ze SKOK-ami, prawica sobie używała i panią hejtowała. Nie miała pani dosyć, nie chciała pani przestać pisać o SKOK-ach, przechodząc z "Polityki" do "Gazety Wyborczej"?
Trochę tak było, że przestawałam pisać o SKOK-ach, a później coś się działo wokół tego tematu i naturalnie wychodziło, że zajmowałam się tym znowu.
Czyli nawet jak w "Gazecie Wyborczej" pojawiał się temat SKOK-ów, to wpadał w ręce Bianki Mikołajewskiej?
W "Gazecie Wyborczej" był jeszcze Maciej Samcik, tylko on jako specjalista od spraw ekonomicznych zajmował się tym tematem od trochę innej strony. Mnie bardziej interesowały mechanizmy powiązań z władzą, lobbing, a mniej sprawy czysto biznesowe.
Parę razy myślałam, żeby przestać zajmować się tym tematem. Ale są takie momenty, jak na przykład teraz, kiedy zostają zatrzymani ludzie, którzy wykonywali dobrą robotę – i to, co robili zostaje przekreślone, a oni zostają obrzuceni błotem.... W takim momencie ja też czuję się w jakiś sposób moralnie zobowiązana, żeby ich wesprzeć.
Czyli za moment chwyci pani za pióro?
Trochę tak to działa. W ostatnim czasie pojawiło się kilka impulsów, żeby wrócić do tematu SKOK-ów.
Nie obawiała się pani o swoje bezpieczeństwo, kiedy w 2014 roku dotkliwie pobito Wojciecha Kwaśniaka?
Z tą sprawą wiąże się także pewna moja historia. Kiedy jeszcze pracowałam w "Gazecie Wyborczej", skontaktował się ze mną człowiek, który twierdził, że ma bardzo ciekawe informacje o SKOK-ach. Spotkaliśmy się.
Opowiadał mi o tym, że współpracuje z ludźmi ze SKOK-u Wołomin i jest organizatorem takiego procederu wyłudzania kredytów ze SKOK-u. Mówił, że przywozi osoby bezdomne z Podlasia, doprowadza je do ładu, strzyże, kąpie, organizuje im fałszywe dokumenty, które potwierdzają, że mają one wysokie dochody.
Poprosiłam go o konkrety – nazwiska osób zaangażowanych w proceder, dokumenty, kontakty do tzw. "słupów". Obiecywał, że się ze mną skontaktuje. Podał mi tylko adres mailowy: pieknykris@gazeta.pl. I zamilkł. Nie odpowiadał na wiadomości.
Później czytałam artykuł w "Gazecie Wyborczej" o tym, jak zorganizowano napad na pana Wojciecha Kwaśniaka. Okazało się, że zleceniobiorcą pobicia Kwaśniaka był człowiek, który nazywał się Brzydki Krzysiek. Tłukł wiceszefa KNF pałką teleskopową po głowie i całym ciele, tak, że o mało go nie zabił.
To był ten sam człowiek, który rozmawiał z panią?
Tak. Miał taki mail – przeciwieństwo swojej ksywy. Później okazało się, że on w pewnym momencie pokłócił się z ludźmi ze SKOK-u, bo Piotr P. – główny organizator procederu wyłudzania pieniędzy ze SKOK Wołomin, nie chciał mu odpalać działki za dostarczanie "słupów" i odsunął go od biznesu.
I wtedy zjawił się u pani, żeby na nich donieść?
Tak, ale już po tym jak się ze mną skontaktował, Piotr P. znów go przygarnął i zaczął mu zlecać szukanie "słupów". I wtedy on się rozmyślił, dlatego już się ze mną nie skontaktował. Może i lepiej, bo gdyby opowiedział mi więcej i dla mnie – jak dla Wojciecha Kwaśniaka – mogłoby się to źle skończyć.
Pani teksty o SKOK-ach zostały nagrodzone najważniejszymi nagrodami dziennikarskimi w Polsce. Pamiętam, że odbierając jedną z nich była pani bardzo smutna. Przyznała pani, że to zwycięstwo, ale takie nie do końca. Dlaczego?
Z jednej strony to, co się działo w SKOK-ach przedarło się do świadomości społecznej, ale z drugiej w tym czasie przewodniczącym senackiej komisji finansów został pan Grzegorz Bierecki.
Czyli ludzie obecnie rządzący uznali, że jest to właściwa osoba, by oddać jej stery tej komisji. Wiceprzewodniczącym komisji finansów w Sejmie został wieloletni doradca ekonomiczny SKOK-ów, pan Janusz Szewczak. Dlatego ta radość była dość gorzka.
Cofnijmy się o 14 lat. Bianka Mikołajewska dostaje list od czytelnika na temat SKOK-ów, decyduje się napisać pierwszy tekst o SKOK-ach. Później tym tematem zajmuje się przez 11 lat, sporo ją to kosztuje. Czy dziś – mając tę wiedzę – wyrzuciłaby pani ten list za okno?
Myślę, że zrobiłabym dokładnie to samo. Oczywiście chciałabym bardzo w tamtym momencie wiedzieć wszystko, co dzisiaj wiem o SKOK-ach.