"Koncert Madonny był super, tylko na trybunach nic nie było słychać" - takie opinie często padały po wczorajszym show na Stadionie Narodowym. To zresztą nie wyjątek, bo podobnie było po ostatnim Orange Warsaw Festiwal, czy koncercie Guns N' Roses w Rybniku. Zresztą niewiele lepiej jest z dźwiękiem w kinach. Czy Polacy mają kiepskich inżynierów dźwięku?
Wczorajszy koncert Madonny na Stadionie Narodowym było widowiskiem na najwyższym poziomie. W doskonałej formie była artystka, zachwycała też scenografia i tancerze. Tego samego nie można powiedzieć o dźwięku na stadionie. – Słyszałam nie najgorzej, bo miałam dobre miejsce, ale jakość dźwięku trochę psuła wrażenia z koncertu – mówi Daria Dziewięcka, nasza redakcyjna koleżanka, która była wczoraj na Stadionie Narodowym. Dodaje jednak, że gorzej było na trybunach, więc wiele osób schodziło na niższe poziomy na stadionie. Dlaczego na imprezie, przygotowanej przez zastępy specjalistów, dysponujących tonami sprzętu, doszło do takich niedociągnięć?
Nie wystarczą dwa tiry nagłośnienia
–Myślę, że przyczyna leży w czynniku ludzkim. Sprzęt ma teraz ogromne możliwości, dzięki którym można zatuszować niedoskonałości akustyczne obiektu – tłumaczy w rozmowie z naTemat Jakub Małecki, właściciel Cafe Audio i zawodowy inżynier dźwięku. – Sprzętu raczej na takich wydarzeniach nie brakuje, za to mało jest dobrych inżynierów dźwięku. Odnoszę wrażenie, że na takich imprezach na pierwszy plan zaczyna wychodzić scenografia, wizualizacje, efekty pirotechniczne, a dźwięk schodzi na dalszy plan – dodaje Małecki.
Pomimo, że nie brakuje sprzętu, nawet bardzo nowoczesnego, nie zawsze obsługa we właściwy sposób z niego korzysta. – Nie wystarczy postawić dwóch tirów nagłośnienia, by mieć dobry koncert. To poskutkowałoby tylko jednym, wielkim łomotem – mówi Małecki.
– Kiedy koncert trwa, można już tylko manipulować głośnością poszczególnych instrumentów, wokalu oraz barwą dźwięku. Dużo więcej pracy realizator dźwięku ma przed imprezą, bo musi wszystko ustawić - dograć dźwięki tak, by wszystkie sektory słyszały, co się gra i śpiewa. Właściwie wszystko zależy od profesjonalizmu tej osoby - jeszcze przed koncertem, podczas prób taka osoba chodzi po obiekcie i sprawdza jak słychać. Są specjalne urządzenia do pomiaru, ale najwięcej zależy od wprawnego ucha inżyniera – opisuje Małecki.
W Polsce zaledwie kilka firm spełnia wymagania wielkich gwiazd
– Nagłośnienie dużych imprez, na sporych obiektach i z dużą ilością sprzętu jest trudne. Dźwięki rozchodzą się różnie - wysokie tony gorzej, niskie bardzo łatwo, więc trzeba odpowiednio dobrać częstotliwości i moc dźwięku. Jeśli inżynier nie wypracuje wszystkiego przed imprezą, to później niewiele może zdziałać – mówi właściciel Cafe Audio. Tłumaczy, że podczas wielkich tras koncertowych, takich jak chociażby Madonny czy Metalliki gwiazda ma swojego realizatora i inżyniera dźwięku.
Także firma przygotowująca nagłośnienie musi być przez nich zaakceptowana i postępować zgodnie z jego wytycznymi. Konieczność pracy na różnym sprzęcie może być źródłem kłopotów. – Są spore różnice między sprzętem różnych firm, dlatego taki realizator za każdym razem musi się przystosować. Poza tym dużo zależy od obiektu, bo na przykład na stadionach jest pogłos, który ciężko zlikwidować – relacjonuje Jakub Małecki.
– W Polsce jest sześć, a może i więcej firm, które spełniają wymagania wielkich gwiazd. Te są określone w tzw. riderze, a ich niespełnienie grozi wielkimi karami, a nawet odwołaniem imprezy. Jednak za proporcje dźwięku na samym koncercie odpowiada realizator, który przyjeżdża wraz z zespołem – mówi Marcin Podsiadło, który zajmuje się realizacją dźwięku w filmach fabularnych, ale i na koncertach.
W kinie nic nie słyszymy, bo nikt nie rozumie dźwiękowców
Ale przecież nie tylko na koncercie musimy nadstawiać ucha, by zrozumieć co się do nas mówi. Wielką bolączką polskich filmów jest słaba jakość dźwięku i brak szansy na zrozumienie aktora. Dlaczego w amerykańskich produkcjach samochód nie jest głośniejszy od grającej główną rolę gwiazdy, a szept jest równie wyraźny jak zwykła mowa?
– Polscy reżyserzy i producenci nie mają wystarczającej świadomości warunków, niezbędnych do dobrego zrealizowania dźwięku – mówi naTemat Marcin Podsiadło, który realizował dźwięk m.in. w filmie "Rewers" Borysa Lankosza. Zaraz zaznacza jednak, że są od tego chlubne wyjątki. Jednak szara codzienność pracy realizatora wygląda inaczej. – Jeśli operator powie, że potrzebuje 3 godzin na ustawienie kamer i światła, to je dostanie. Gdyby coś takiego powiedział dźwiękowiec, to usłyszałby, że ma to zrobić jak najszybciej, albo poszukamy kogoś innego. To chyba po części wynik tego, że wielu reżyserów wywodzi się ze środowiska operatorskiego czy teatralnego – dodaje.
– W Polsce przez wiele lat dźwięk nagrywano podsynchronowo, czyli na planie nagrywano tylko dźwięk pilotażowy, a to co słyszeliśmy w kinie, dogrywano już później w studiu. Teraz się od tego odchodzi - i słusznie, bo aktor jest w stanie lepiej wczuć się w rolę na planie, a nie w studiu - ale to stwarza jeszcze pewne problemy. Inne są też środki zaangażowane w przygotowanie dźwięku. We "Władcy Pierścieni" za dźwięk odpowiadało 40 osób, a jego montaż trwał pół roku. W "Bitwie Warszawskiej" to było 15 osób, które miały na to znacznie mniej czasu. Premierę filmu ustala się z dużym wyprzedzeniem, a udźwiękowianie można zacząć dopiero, kiedy film jest gotowy. Dlatego gdy są opóźnienia, to skraca się czas przeznaczony dla dźwiękowców. Ci, których znam, wkładają w swoją pracę naprawdę sporo energii – zapewnia Podsiadło.
– Poza tym amerykańskie filmy wydają się lepiej udźwiękowione, bo większość Polaków ogląda je z napisami. I nawet jeśli czegoś nie słyszymy, to mózg uzupełni sobie to z napisów – tłumaczy Podsiadło.