Po koncercie sylwestrowym TVP2 zaczęła się kolejna fala hejtu pod adresem artystów śpiewających z playbacku. Sprawdzamy, czy słusznie i czy występy "nie całkiem na żywo" zawsze muszą być powodem do (wielkiego) wstydu dla wokalistów.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Koncerty noworoczne rozpoczęły kolejną falę dyskusji na temat tego, czy artystom godzi się śpiewać nie na żywo. W największym ogniu krytyki znalazł się "Sylwester marzeń z Dwójką", o którym pisaliśmy tutaj. Internauci masowo zarzucają "jechanie z playbacku" wykonawcom, którzy pojawili się na scenie podczas tej imprezy, transmitowanej przez program drugi Telewizji Polskiej.
Najbardziej obrywa się Margaret, w przypadku której największe dyskusje wywołało zaśpiewanie utworu "New Rules" (w oryginale wykonuje go Dua Lipa). Najmniej wątpliwości co do śpiewu na żywo podczas zakopiańskiej imprezy pojawia się natomiast w odniesieniu do Sylwii Grzeszczak.
Cel uświęca środki
– Sam nigdy nie zaśpiewałem z playbacku, ale pamiętajmy, że tutaj chodzi o ludzi wykonujących tzw. pop wielkoformatowy. Zanim rzucimy w nich kamieniem, pamiętajmy, że bardzo często taka, a nie inna forma występu nie jest nawet ich decyzją. Margaret może śpiewać na żywo podczas prowincjonalnego występu na Dniu Tłuczenia Kotletów Schabowych. Lecz zupełnie inaczej jest w przypadku wielkich występów – tłumaczy Piotr "Figo" Połać, wokalista znany zarówno z zespołu Bracia Figo Fagot (grającego, nazwijmy to, intelektualno-miejską odmianę disco polo), jak i działalności rockowej oraz metalowej (Proces, Speculum).
– Dochodzi do takiej sytuacji: przychodzi pan producent telewizyjny, który wie, że nie można sobie pozwolić na absolutnie żadne wtopy. Więc jeśli ma jakiekolwiek wątpliwości, czy wszystko będzie zaśpiewane i zagrane perfekcyjnie, woli zabezpieczyć się playbackiem. W takiej sytuacji artysta nie może dyskutować. Albo wystąpi "z pomocą", albo won. Takie życie – jeśli ktoś postanowił działać w mainstreamie, musi liczyć się z konsekwencjami – mówi Piotr Połać.
Są oczywiście sytuacje, w których nawet najwybitniejsi wokaliści – zazwyczaj unikający playbacku jak diabeł wody święconej – wiedzą, że po prostu muszą pójść na ustępstwa. Mówimy tu o przypadkach takich, jak niedyspozycja głosowa lub ekstremalnie niekorzystne warunki, w których przyszło występować. Zimą nierzadko zdarza się, że podczas występu plenerowego scena jest niewystarczająco ogrzana – w skrajnych przypadkach niskie temperatury nie tylko uniemożliwiają czysty śpiew wokalistom. Mogą zrujnować nawet półplayback, gdy posłuszeństwa odmawiają instrumenty muzyczne, a zziębnięte palce uniemożliwiają właściwe łapanie akordów gitarowych lub grę na klawiszach.
Wspominany mainstream zna całe mnóstwo mniejszych i większych skandali, które wywoływał playback. Największe emocje wywoływały oczywiście sytuacje, w których śpiew miały markować wielkie gwiazdy, o których doskonale wiadomo, że przecież naprawdę potrafią śpiewać. Występ Whitney Houston w przerwie finałowego meczu Super Bowl w roku 1991, Beyoncé podczas inauguracji prezydentury Baracka Obamy w 2013 r. czy też "pięciooktawowa" Mariah Carey w programie noworocznym sprzed dwóch lat – to zaledwie część naprawdę długiej listy.
Czasem na playbacku budowane są całe kariery, jak chociażby w przypadku najgłośniejszego ze skandali, które dotyczyły uczciwości artystycznej. Być może pamiętasz duet Mili Vanilli, tworzony przez Faba Morvana i Roba Pilatusa. Osiągnął gwiazdorski status pod koniec lat 80. ub. w., lecz sława zamieniła się w niesławę w roku 1989, gdy podczas jednego z koncertów zacięła się taśma z playbackiem. W efekcie świat dowiedział się, że Morvan i Pilatus są jedynie sztucznym wytworem branży muzycznej: mieli dobrze prezentować się na scenie i okładkach magazynów dla nastolatek, natomiast za wokale (także podczas nagrywania utworów w studiu) odpowiadały zupełnie inne osoby.
Na rodzimym podwórku trudno znaleźć sytuację głośniejszą, niż to, co spotkało Martę "Mandarynę" Mandrykiewicz. Jeden z członków ekipy technicznej zarejestrował to, jak naprawdę (nie) potrafi śpiewać owa wokalistka, po czym miał żądać pieniędzy za nieupublicznienie nagrania. Mandaryna nie uległa szantażowi, internet usłyszał jej fałszowanie, kariera zaczęła się załamywać.
Playback niejedno ma imię
– Na pewno warto usystematyzować to, co wrzuca się do worka z napisem "playback", bo to naprawdę szerokie zagadnienie – objaśnia Figo. Otóż wszystko zaczyna się od tzw. playbacku naturalnego, czyli pójścia po linii najmniejszego oporu: cały podkład muzyczny i partie wokalne pochodzą tutaj z oryginalnej, studyjnej wersji kawałka.
Dalej mamy do czynienia z playbackiem żywym – tutaj puszcza się piosenkę nagraną w studiu, lecz zmodyfikowaną w taki sposób, aby nie przypominała już zbytnio wersji albumowej, ale realistycznie udawała coś zagranego i zaśpiewanego na koncercie.
Kolejny jest półplayback, czyli sytuacja, w której podkład muzyczny leci "z taśmy", lecz artysta śpiewa naprawdę. Czasami można zetknąć się z odwróceniem sytuacji: muzycy grają naprawdę, podkładając dźwięki swoich instrumentów pod śpiew "nie na żywo".
Rozwój technologii wprowadził playback specjalny: odpowiednia elektronika pozwala na to, aby artysta mógł śpiewać, choć nie musiał. Ot, partie odtwarzane są z zarejestrowanego wcześniej nagrania, lecz piosenkarz może w każdej chwili uaktywnić się wokalnie. Dzięki takiemu rozwiązaniu śpiewa wyłącznie wówczas, gdy wie, że zrobi to czysto. Lecz gdy czuje, że brak mu tchu, lub wie, że nie "wyciągnie" danych nut z powodu braku umiejętności technicznych, może zdać się na playback.
– Do tego dochodzą jeszcze występy, podczas których sztab dźwiękowców, wspartych odpowiednimi technologiami, dba o to, żeby artysta zawsze śpiewał czysto. Coraz więcej wykonawców korzysta chociażby z cyfrowego procesora dźwięku Auto-tune, który podbija ewentualne niedociągnięcia do odpowiedniego dźwięku. Sam z niego nie korzystam, ale nie piętnuję go całkowicie, o ile Auto-tune jest używany rozsądnie i służy jedynie do poprawiania drobnych niedociągnięć – mówi Piotr Połać. Jak mówi, tego rodzaju zabiegi są stosowane chociażby w jazzie i w świecie owej (ambitnej przecież muzyki) nikt nie traktuje tego jako ujmy.
Auto-tune staje się zły i obciachowy dopiero wtedy, gdy ustawienia programu są podkręcone maksymalnie, aby zatuszować fakt, że ktoś nie potrafi śpiewać w ogóle.
Jak żartuje wokalista Braci Figo Fagot, w takich sytuacjach można zacząć się zastanawiać, po co w ogóle ten człowiek wyszedł na scenę i czy nie lepiej zacząć odgrywać partie wokalne z klawiszy albo syntezatora mowy IVONA.
Przy okazji dodajmy: współczesne wynalazki sprawiają, że jednoznaczna odpowiedź, kto tak naprawdę śpiewa w danym utworze, bywa mocno problematyczna. Niedawno podobną dysputę wywołał film "Bohemian Rhapsody". Gdy specjaliści zaczęli analizować, kogo tak naprawdę słychać podczas odtworzonego w tym obrazie koncertu "Live Aid" z roku 1985., okazało się, że efekt finalny to zaawansowana mieszanka głosu Freddiego Mercury'ego, Rami Maleka, odtwarzającego rolę wokalisty Queen oraz kanadyjskiego piosenkarza Marca Matela.
Zło czy nie?
– Sam nigdy w życiu nie zaśpiewałem z playbacku. Dlaczego? To domena artystów z tzw. mainstreamu, na scenie alternatywnej po prostu się z tego nie korzysta. Nie ma na to ani środków, ani potrzeby. Po prostu: nawet jeśli ktoś nie potrafi śpiewać, będzie wolał fałszować, pozostając autentyczny, niż udawać – tłumaczy Połać, po chwili wyjaśniając, dlaczego nic nie byłoby go w stanie skłonić do skorzystania z playbacku.
– Po pierwsze, miałbym przekonanie, że oszukuję ludzi, którzy zapłacili za bilet, aby mnie posłuchać. Po drugie: czułbym się idiotycznie, mieląc gębą jak krowa do podkładu. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy potrafiłbym zaśpiewać z playbackiem. Bardzo często zmieniam frazowanie w utworach i chyba nie byłbym w stanie odpowiednio poruszać ustami, żeby wszystko się zgrywało. To naprawdę nie byłoby łatwe wyzwanie. Ale wiesz, co byłoby najtrudniejsze? Moment, w którym człowiek wczuwa się, żeby w sposób skoordynowany poruszać gębą i w pewnym momencie zaczyna zdawać sobie sprawę, jak jak idiotyczne jest to, co robi, jest zażenowany samym sobą.
Jego słowa nie dziwią, jeśli wziąć pod uwagę opinię samej Maryli Rodowicz – bądź co bądź osoby o niepodważalnych umiejętnościach wokalnych – której zdarzało się podkreślać, że playback nie zawsze jest pójściem na łatwiznę, gdyż… odpowiednia synchronizacja ruchu ust z podkładem to naprawdę niełatwa sprawa; trudniejsza nawet od zaśpiewania na żywo.
Czym tak właściwie jest koncert
Prawo polskie nie określa jednoznacznie, czym powinien być koncert oraz nie odnosi się do kwestii playbacku. Punktem zaczepienia może być jedynie art. 85 Ustawy o prawie autorskim, który głosi:
"Każde artystyczne wykonanie utworu lub dzieła sztuki ludowej pozostaje pod ochroną niezależnie od jego wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia".
Wkurzyło cię, że trafieś na"wyrób koncertopodobny", a przecież po zapłaceniu kilkadziesięciu lub kilkuset złotych miałeś prawo oczekiwać, że usłyszysz śpiew i muzykę na żywo? O to, czy irytujesz się słusznie, zapytaliśmy UOKiK.
– Nabywca biletu zawiera umowę z organizatorem. Każdy przypadek trzeba analizować oddzielnie: jak jest sformułowany przedmiot umowy, co dokładnie organizator obiecał. Jeśli konsument czuje się zawiedziony i potrafi wykazać, że organizator nie wywiązał się z umowy, to zawsze ma prawo do złożenia reklamacji. Może np. żądać obniżenia ceny – informuje Malwina Buszko z biura prasowego Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.