Prawa do wydania "Wieku cudów" zostały sprzedane za astronomiczną na rynku wydawniczym sumę miliona dolarów. Jeszcze zanim powstała, już wiadomo było, że Hollywood stara się o ekranizację. Na świecie to już bestseller – teraz ma swoją premierę w Polsce. Karen Thompson Walker pisze o końcu świata, ale jest on raczej z Czesława Miłosza i Larsa von Triera niż z katastroficznych filmów typu "2012". To poetycka apokalipsa.
Opisałaś świat, w którym w wyniku niewyjaśnionej katastrofy dokonuje się "spowolnienie" obrotów Ziemi – 24 godzinna doba wydłuża się coraz bardziej i bardziej, zmieniając życie na całej planecie. Czy lęk przed końcem świata był ci bliski od zawsze?
Raczej lęk przed katastrofami naturalnymi. Realny strach przed całkiem zwyczajnym wypadkiem, który może wkroczyć w codzienne życie i przewrócić je do góry nogami. Dorastałam w San Diego w Kalifornii, więc od dziecka towarzyszył mi lęk przed trzęsieniami ziemi i pożarami. Dorastaliśmy w świadomości, że może to nam się przytrafić każdego dnia. Oczywiście, nie wpływało to na nasze życie przez cały czas, ale przy każdym najmniejszym sygnale, że coś jest nie tak, ten lęk powracał i przypominał nam, że nasz świat nie jest bezpiecznym miejscem. Te lęki, że nagle jakaś katastrofa może wkroczyć w moje życie, towarzyszą mi do dzisiaj.
W swoim wykładzie na TEDx powiedziałaś, że lęk nie musi być koniecznie uczuciem destrukcyjnym, że może pobudzać kreatywność.
Lęk jest zawsze związany z wyobraźnią. Lęk tworzy fantastyczne historie, pisze niesamowite scenariusze, które można bardzo twórczo wykorzystać. Lęk może stanowić artystyczną inspirację, a snucie tych scenariuszy złagodzić nasze obawy. To jednak tyczy się tylko lęków nieracjonalnych. Te racjonalne trzeba traktować poważnie, bo to nasz jedyny system wczesnego ostrzegania. Najtrudniejszą sztuką jest rozsądzenie, które są racjonalne, a które nie. Myślę, że analizowanie swoich lęków, a nie wypieranie ich, jest nam, szczególnie współcześnie, bardzo potrzebne.
"Wiek cudów" to przepracowanie nieracjonalnego lęku?
To raczej sposób, w jaki mogłam dać wyraz temu, jak funkcjonuje moja wyobraźnia. Pokazać, jak podatność na lęk może nie być słabością, a pozytywną inspiracją. Jeśli się boję, natychmiast zamieniam swój lęk na opowieść. Tę opowieść akurat spisałam. Nie mówi ona o tym, że boję się, że świat się wykolei i spowolni, ale raczej kanalizuje lęki, które mam w sobie od dzieciństwa. Moje pisanie nie miało jednak właściwości cudownie oczyszczających, lęki nadal są na miejscu. Ale nie walczę z nimi. Są częścią mojej osobowości i pokojowo koegzystujemy.
Nie bałaś się innej katastrofy – literackiej, która mogła wyniknąć z faktu, że Ty, doświadczony redaktor w wydawnictwie, decydujesz się na zadebiutowanie jako pisarka?
Piszę już od wielu lat, zaczęłam zanim zostałam redaktorem. Tylko nigdy nie publikowałam. Zawsze chciałam przede wszystkim być pisarką. Wszystko inne było tylko codzienną robotą, która pozwalała mi się utrzymywać. Moje doświadczenie edytorskie oczywiście powodowało jednak pewne lęki. Wiedziałam, jak trudno wydać książkę. Widziałam wiele książek, które są świetne, a nikt nie chce ich wydać. Taki sukces mojej powieści był dla mnie szokiem.
Zrozumiałaś, że przyszedł moment, aby przestać pisać do szuflady, kiedy dowiedziałaś się, że trzęsienie ziemi w Indonezji spowodowało, że oś ziemi została zachwiana i przesunęła się o 6 cm.
Ta wiadomość zrobiła na mnie ogromnie wrażenie. Nie mogłabym przestać myśleć o tym, co stałoby się, gdyby oś przesunęła się na stałe, o wiele mocniej. Jak zmieniłby się czas, skoro sześć centymetrów zabrało dobie 6,8 milisekundy? Jak wyglądałby świat?
Twoje fantazje są jednak mniej naukowe, a bardziej poetyckie.
Starałam się jednak, żeby moja opowieść wydawała się realistyczna. Nie chciałam używać naukowego żargonu, wprowadzać polityków czy naukowców jako bohaterów, bo zależało mi na tym, żeby pokazać katastrofę w codziennym życiu zwykłych "zjadaczy chleba".
To bardzo wizualna proza. Nic dziwnego, że dostałaś już propozycje od świetnych hollywoodzkich producentów – odpowiedzialnych m.in za Tajemnicę Brokeback Mountain. Na okładce twojej książki jest zaś napisane: "Dla wszystkich wielbicieli Melancholii Larsa von Triera". Podoba ci się taki sposób na promocję?
Podobał mi się ten film. Widzę, czemu można tak reklamować moją książkę. Film także dotyczy całej planety, ale on pokazuje tylko jak reaguje jedna rodzina, tylko kilka dni i mnóstwo detali. To nie film katastroficzny, ale intymny dramat w czasie katastrofy.
"Wiek cudów". Tytuł twojej powieści sugeruje, że będą w niej miały zdjęcie zdarzenia cudowne, niesamowite, niewytłumaczalne. Cuda jednak zwykle kojarzą się z nadprzyrodzonym, ale również pozytywnym rozwiązaniem sytuacji. Tutaj jest raczej pesymistycznie.
Dla mnie cuda to zdarzenia, które łamią reguły rzeczywistości. Sprawiają, że przestaje być ona dla nas oczywista. Wszystkie zdarzenia w tej książce pasują do tej definicji. Od rodzinnych sekretów, które wychodzą na jaw, przez słodki koszmar dorastania głównej bohaterki aż po katastrofę, która zmienia oblicze całego globu. Dla Julii równie niesamowite jest to, że świat zwalnia, jak fakt, że zakochuje się z wzajemnością w swoim szkolnym koledze, że kupuje pierwszy stanik, że tata może kochać inną kobietę niż mama, że przyjaciółka z ławki nie jest na zawsze.
W kontekście nadciągającej katastrofy, w jej świetle, to co zwyczajne, znowu staje się niezwykłe. W oczach dziecka, które dorasta, zwyczajny świat dorosłych wydaje się zdumiewający. Cuda dzieją więc na różnych poziomach książki. Moją główną ambicją było sprawić, żeby wszystko w tej książce było zintensyfikowane, żeby przeżywanie świata działo się na najwyższych rejestrach. Przecież Julia być może należy do ostatniego pokolenia ludzkiego gatunku! Wszystko robi po raz pierwszy – ale być może także ostatni. Każdy jej gest jest obciążony tą możliwością.
Narratorka powieści to dorosła Julia, która wspomina czasy "spowolnienia" i swojego dojrzewania.
Od początku, kiedy wyobrażałam sobie tę książkę, widziałam, że musi w niej występować narrator, który patrzy wstecz na swoje dzieciństwo. Jestem sentymentalna. Lubię słuchać historii z przeszłości, bardzo mnie poruszają. Czuje się w nich, prawie dotykalnie, upływający czas. Lubię ten retrospektywny głos, tę nostalgię. W "Wieku cudów" piszę o dwóch straconych światach – tym należącym tylko do Julii i tym wspólnym wszystkich ludziom.
Pisałaś swoją powieść o poranku, przed pracą. To odpowiednia pora na tworzenie opowieści o świecie, w którym dobrze znane proporcje między światłem a ciemnością zostały zachwiane.
To była jedyna prawdziwie moja godzina w ciągu dnia. Jestem rannym ptaszkiem i najlepiej mi się wtedy pracuje. Okazało się, że to błogosławiona cecha – bo ta godzina przed pracą była także jedynym momentem w ciągu dnia, kiedy faktycznie moje codzienne obowiązki pozwalały mi pracować.
Czyli twój naturalny czas nałożył się z oficjalnym. W twojej książce są "real-timers", który uważają, że czas powinny dysktować rytmy ziemi i "clock-timers", którzy uważają, że mamy władzę nad czasem. Jak, twoim zdaniem, powinniśmy patrzeć na czas we współczesnym świecie?
W książce podziwiam "real-timersów", ale to utopiści, idealiści, którzy wierzą w Eden. Niestety ich podejście okazuje się niepraktyczne i powoli umierają. Niestety, także w prawdziwym świecie, "real-timersi" najczęściej przegrywają z cywilizacją. Ale "clock-timersi" również nie są w posiadaniu racji – ich postrzeganie czasu to tylko konstrukcja. Przyzwyczailiśmy się, że czas po prostu jest. Ale przecież czas zegarowy to wymysł zachodniej kultury.
Za kilka dni przeprowadzasz się z Nowego Jorku do Iowy. Zmieniasz "szybki" czas na "wolny". Dlaczego?
Mój mąż będzie tam studiował pisanie.
Także jest pisarzem?
Poznaliśmy się jeszcze w szkole na zajęciach z kreatywnego pisania. Nigdy nie byliśmy jednak zazdrośni o swoje prace. Zawsze czytaliśmy je sobie nawzajem i pomagaliśmy sobie. Tak zostało do dziś. Nie współzawodniczymy. Gramy w jednej drużynie.
Można się nauczyć pisania?
Nie wiem dlaczego ludzie uważają, że potrzeba do tego tylko bożej iskry. To jest warsztat, do nauki którego potrzebujesz nauczyciela. To też nie jest proste bycie nauczycielem – chodzi raczej o bycie mentorem, który pomaga ci wykształcić umiejętność krytycznego czytania swoich prac.
Na koniec naszej rozmowy mam dla Ciebie prezent. To wiersz Czesława Miłosza. Nazywa się "Piosenka o końcu świata".
Przypomina mi wiersz amerykańskiego poety, który zacytowałam jako motto do książki: "Oto w ostatnich minutach, tuż przed końcem świata, ktoś dokręca śrubkę cieńszą niż rzęsa, ktoś o szczupłych nadgarstkach prostuje kwiaty". Właściwie wydaje mi się, że ten wiersz "Another End Of The World", mógł być odpowiedzią na wiersz, który mi przyniosłaś. Niesamowite.