Joanna Koczaj-Dyrda ma 45 lat, jest prawniczką, urzędniczką służby cywilnej, która od kilku lat pracuje w Ministerstwie Zdrowia. To ona nagłośniła sprawę mobbingu w tym resorcie. "Byłam nękana i poniżana, obrażano moją rodzinę" – opowiedziała w rozmowie z serwisem GoWork.pl. Kobieta wygrała proces w sądzie, ale dziś mówi, że ma poczucie klęski. Dotarliśmy do protokołu z rozprawy. - Tylko do mnie była taka agresja i napastliwość - mówiła.
Sprawa mobbingu w Ministerstwie Zdrowia była głośna na przełomie lat 2014/2015. Szeroko opisywały ja media.
Joanna Koczaj-Dyrda wygrała w sądzie. W maju ubiegłego roku Sąd Okręgowy w Warszawie ogłosił wyrok i zasądził od Ministerstwa Zdrowia 60 tys. zł na jej rzecz tytułem "zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych". Nakazał też ministerstwu przeproszenie pani Joanny - na stronie internetowej Ministerstwa Zdrowia.
"Traktują mnie jak trędowatą"
Kobieta wygrała, można uznać, że przetarła szlaki w walce z machiną publicznej instytucji. Ale nie ma poczucia satysfakcji, jakiej można by się spodziewać.
"Mam poczucie całkowitej klęski. Mimo wygranej w sądzie I instancji czuję się zmuszona do odejścia, bo przełożeni nadal traktują mnie jak trędowatą. Za to żadnej z osób napiętnowanych przez sąd nie spadł włos z głowy, wszyscy mają się jak pączki w maśle" - mówiła w rozmowie z portalem GoWork.pl, największym serwisem internetowym w Polsce zawierającym opinie o pracodawcach.
Powiedziała, że poszła do sądu, bo nie mogła znieść, że "w jednej z najważniejszych instytucji w naszym kraju ludźmi pomiata jeden człowiek pozbawiony jakichkolwiek zahamowań wraz z garstką współpracowników".
Dotarliśmy do protokołów z rozprawy, w których kobieta opowiadała, co ją spotykało w pracy. Pokazują one skalę nękań, z jaką musiała się mierzyć. Może innym da to myślenia. Albo zachęci, by walczyć o swoje prawa, jeśli znajdą się w takiej sytuacji. Również w instytucji państwowej.
"Tylko do mnie taka agresja i napastliwość"
Zeznania urzędniczki zaczynają się od nagłej kontroli, którą zlecono jej w Katowicach, a po której jeden z dyrektorów dosłownie się wściekł. Groził postępowaniem dyscyplinarnym jej koledze, który na kontrolę nie pojechał, a ona - znając przyczyny, dla których nie mógł - wzięła go w obronę. "Zaczął krzyczeć. Dla mnie to było szokujące, wtedy powiedział, że krzyczeć to on dopiero może zacząć, że jestem bezczelna, arogancka, że to on będzie decydował, kiedy można się odezwać" - opowiadała. Zaczął jej wyrzucać, że w drodze do Katowic zrobiła przerwę na toaletę w McDonaldzie.
"Cały impet złości przez dwie godziny poszedł na mnie. Zaczął obrażać moich rodziców, pytał, kto mnie wychowywał". Od tej kontroli wszystko się zaczęło.
W jednym z protokołów czytamy: "Ja byłam obiektem jego ataków, nie było drugiej takiej osoby. Tylko do mnie była taka agresja i napastliwość".
Opisywała, jak stała się obiektem nagonki. Twierdziła, że wielokrotnie była pomówiona, że "podważa kompetencje osób z kierownictwa". Była jedyną osobą, która nie miała zgody na odbycie i dofinansowanie aplikacji radcowskiej.
Została jednak przyjęta na aplikację. Wtedy kontrolowano jej czas pracy, nie mogła wychodzić na aplikację, otrzymała pismo, że będzie jej potrącone wynagrodzenie, nękano ja procesami. Miała postępowania dyscyplinarne. Dyrektor zawiadomił prokuraturę, że jest oszustką. "Bo on o aplikacji nie wiedział, a wiedział" - wyjaśniała.
Gdy groziło jej wyrzucenie ze służby cywilnej, chciała zobaczyć dokumenty. Od jednego z przełożonych usłyszała, że ich nie udostępni, bo nie ma takiego obowiązku.
"Zaczęłam chodzić na zwolnienia"
Z jej zeznań wyłania się ponury obraz. Raz na polecenie dyrektora generalnego kazano jej skopiować wszystkie pisma, które wykonała. "Stałam przez kilka dni na okrągło przy ksero i kserowałam wszystko, co robiłam od początku roku. Okazało się, że jest około 2500 stron" - czytamy w protokole z jej zeznań.
"Zaczęłam chodzić na zwolnienia. Dostałam dwa miesiące zwolnienia z powodu rozstroju tarczycy i choroby jelita drażliwego na tle stresu. Ja nie mogłam nawet jechać samochodem" - opowiadała. Również o tym, jak sytuacja diametralnie wpłynęła na jej życie. Zwróciła się do poradni o pomoc psychologiczą.
Urzędniczka mówiła o kilku przełożonych, ale też o innych pracownikach, którzy również odczuwali ich działania. Napisała do nich list otwarty, bo widziała, co się dzieje. Jak tłumaczyła w sądzie, chciała pokazać, żeby nie dawali sobą pomiatać, poniżać, że nie ma się czego bać. "Na moich oczach patologia w ministerstwie stała się normą" - powiedziała przed sądem.
O jednym z kolegów: "Kiedy źle się poczuł z powodu nękania w departamencie, wyszedł do lekarza i zgłosił, że wychodzi, bo miał stan przedzawałowy. Nie zgłosił swojej przełożonej, bo jej nie było. Był bardzo chory i nie było go przez jakiś czas w pracy".
Wspomniała o jednej osobie, która popełniła samobójstwo z powodu pracy, choć nie rzuciła tu oskarżenia pod niczyim adresem.
Jeden z dyrektorów został przeniesiony do innej instytucji. Wtedy sytuacja się poprawiła. Ale drogi sądowej nie odpuściła.
W mediach pojawiały się też relacje innych pracowników. Jedna z pracownic opowiedziała przed kamerami TVN: "Poddawano mnie seansom "gorących krzeseł", porównywano do pięciolatki, a gdy skarżyłam się, odmawiano mi prawa do skargi na warunki pracy, bo… mam w pokoju wiatrak. (...) Bałam się odbierać telefony, bo zwykle ten telefon zwiastował zaproszenie do gabinetu na "seans gorącego krzesła". Ja wychodziłam z gabinetu totalnie roztrzęsiona, siedziałam u siebie w pokoju zapłakana.
"Traumatyczne doświadczenie nie może iść na marne"
Pani Joanna wygrała w sądzie. Ale to, co stało się potem pokazuje smutną prawdę o tym, jak takie sytuacje odbiera społeczeństwo.
"Po wystąpieniu na drogę sądową i wygranym procesie spotkał mnie ostracyzm. Jestem radcą prawnym, co brzmi poważnie, ale w praktyce nie dostaję żadnych realnych zadań, mam jedną z najniższych pensji. Wygrana w sądzie niczego nie zmieniła" - powiedziała portalowi GoWork.pl. Opowiedziała o wielogodzinnych rozmowach telefonicznych z innymi pracownikami, o tym, co działo się w ministerstwie.
"W kilku różnych toczących się procesach, wytoczonych także przez samych mobberów, znaleźli się też pracownicy, którzy byli naocznymi świadkami znęcania się, lecz mimo wcześniejszych deklaracji i wręcz odgrażania się – na sali sądowej zeznawali, że nic nie wiedzieli" - zaznaczyła.
Przykładem ma być wieloletnia sekretarka, która przez otwarte drzwi miała być naocznym świadkiem awantur, krzyków i obelg.
Joanna Koczaj-Dyrda chce pomagać ludziom, którzy padli ofiarą nękania. Jak powiedziała, "tak olbrzymie i traumatyczne doświadczenie nie może pójść na marne".
" Główny sprawca mojego nieszczęścia decyzją ministra został przeniesiony na stanowisko radcy prawnego do podległej instytucji, drugi - awansował. Inna osoba nadal sprawuje wysokie kierownicze stanowisko w resorcie". Czytaj więcej
Joanna Koczaj-Dyrda
"Wierzyłam, że jestem w stanie coś zmienić, że stając z otwartą przyłbicą, pomogę oczyścić ministerstwo z patologii. Wygrałam na sali sądowej, ale w prawdziwym życiu górą okazała się bezduszna instytucja. Przełożeni robili wszystko, żeby mnie zmęczyć, zniechęcić i zmusić do odejścia. Niestety dopięli swego". Czytaj więcej