"Chciałbym, żeby już w przyszłym roku wynagrodzenie brutto nauczyciela dyplomowanego, ze wszystkimi dodatkami, wyniosło 6 tysięcy złotych" – oświadczył w czwartek w "Faktach po Faktach" premier Mateusz Morawiecki. Wśród pedagogów jednak jakoś euforia po tej zapowiedzi nie wybuchła. Wręcz przeciwnie – zapanowała wściekłość.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
– Każde takie wystąpienie czy pana premiera, czy pani minister, każda prezentacja w telewizji rządowych danych o średnich wynagrodzeniach, powoduje, że u nas się urywają telefony – wyjawia w rozmowie z naTemat rzeczniczka Związku Nauczycielstwa Polskiego Magdalena Kaszulanis.
Na konto wpływa o połowę mniej
Jak mówi, wszystkie tego typu wystąpienia sprawiają, że coraz więcej pedagogów zgłasza gotowość do strajku w kwietniu i coraz częściej deklarują, że strajkować będą dłużej.
I choć wypowiedzi premiera nauczycielom tylko podnoszą ciśnienie, on sam ma nadzieję, że do strajku nie dojdzie.
– Bardzo bym sobie życzył, żeby ten protest nie miał miejsca. Życzyłbym sobie, żeby się dogadać. Postaramy się, żeby tak było – mówił Mateusz Morawiecki w rozmowie z Anitą Werner. Zapewniał, że rząd Prawa i Sprawiedliwości już teraz podnosi nauczycielom płace w skali niespotykanej za rządów poprzedników. A będzie jeszcze lepiej.
Morawiecki: podwyżka co roku
– Wynagrodzenia nauczycieli są niewystarczające. Mogę obiecać, że tak długo jak będziemy (rządzić – przyp. red.), chcemy rok po roku je zwiększać. Chciałbym, żeby już w przyszłym roku wynagrodzenie brutto nauczyciela dyplomowanego, ze wszystkimi dodatkami, wyniosło 6 tysięcy złotych – obiecywał premier w "Faktach po Faktach" w TVN24 w rozmowie z Anitą Werner (na którą po tym wywiadzie spadła lawina krytyki).
Premier, składając tę obietnicę, kieruje się jednak ministerialną tabelką, która wskazuje, że już w tym roku nauczyciele dyplomowani zarabiają ok. 5,6 tys. zł.
Udało mi się porozmawiać z kilkoma nauczycielami dyplomowanymi. Żaden z nich nie otrzymuje wynagrodzenia takiego, o jakich informuje MEN. Zazwyczaj ich wynagrodzenia brutto, już z dodatkami, nie przekraczają 4 tys. zł. To oznacza, że na rękę zarabiają mniej niż 3 tysiące.
Z dodatkami 2,5 tys.
– Mam 20 lat pracy i skończone dwa kierunki studiów. Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, by na konto wpłynęło choć 3 tys. zł – mówi mi nauczycielka dyplomowana z jednego z miast wojewódzkich. Podkreśla, że suma, o której mówi, to jest już wszystko, z dodatkami – motywacyjnym i za wychowawstwo. – Premier Morawiecki i minister Zalewska kłamią – oświadcza bez ogródek.
Dotarłem do jednego pedagoga, którego pensja ze wszystkimi dodatkami nieco zbliża się do cyferek w tabelkach. Co może zaskakiwać, nie jest to nauczyciel z Warszawy, lecz z małej miejscowości na zachodzie kraju.
Pasek nauczyciela
U niego niemałą część dochodu stanowi tzw. dodatek wiejski, przyznawany przez samorząd tam, gdzie brakuje wykwalifikowanych kadr. Dodatek ten przysługuje jedynie w miejscowościach do 5 tys. mieszkańców. W przypadku mojego rozmówcy wynosi on 10 proc., co w sumie ze wszystkimi innymi dodatkami do pensji zasadniczej (stażowy, motywacyjny, za wychowawstwo) daje nieco ponad 5 tys. zł brutto. czyli ok. 3,6 tys. na rękę.
Kopalnią wiedzy o tym, ile wynoszą wynagrodzenia w szkołach, jest facebookowy profil "Pasek nauczyciela".
Tu pedagodzy prezentują swoje paski, na których widać, na ile państwo wycenia ich pracę. Bywa, że nauczyciel stażysta zarabia ok. 1400-1500 zł na rękę. I wie, że do wynagrodzeń, jakie mają nauczyciele dyplomowani, droga przed nim daleka. Na pewno dalsza niż wcześniej, zmieniły się zasady awansu zawodowego. A to od tego przede wszystkim zależy wysokość pensji w szkolnictwie.
Trudniej zostać dyplomowanym
– Minister Zalewska od ubiegłego roku wydłużyła nauczycielom staż o połowę. Do tej pory, jeśli ktoś podchodził do tego niezwykle ambitnie i miał na to czas, mógł tego dokonać w ciągu 10 lat. Dziś ten okres wynosi lat 15 – to jest czas na dokształcanie i rozwój. Dodatkowo minister powiązała to z oceną pracy nauczyciela. To oznacza, że nauczyciele są permanentnie oceniani według wyśrubowanych kryteriów – przypomina w rozmowie z naTemat rzeczniczka Związku Nauczycielstwa Polskiego Magdalena Kaszulanis.
Nauczyciele, słuchając przedstawicieli rządu i oglądając przekazy narodowej telewizji, kipią z oburzenia. "Kur**. To kto od tylu lat podpieprza mi połowę pensji?" – piszą i dopytują, gdzie można podać numer konta, aby otrzymać brakującą połowę podawanej kwoty.
"Machina propagandowa już ruszyła"
Nauczyciel z południowej Polski mówi mi, że rząd i podległe mu media celowo manipulują danymi.
Jak im wychodzi taka średnia?
Skąd w takim razie biorą się te kwoty, jakie prezentuje rząd? – Niektórzy, owszem, takie pieniądze zarabiają. Ale to naprawdę nieliczni – mówi mi dyplomowana nauczycielka.
Jej zdaniem średnia powyżej 5 tys. zł wychodzi dlatego, że wliczane są do niej także nagrody jubileuszowe, np. po 20, 30 latach pracy, przyznawane raz do roku nagrody ministerialne czy kuratoryjne, które dostaje kilka-kilkanaście osób z całego województwa. I statystycznie może jakoś to tak wychodzi – zgodnie z zasadą, że jak pracownik je kapustę a dyrektor mięso, to średnio jedzą gołąbki.
Nauczyciele się denerwują, bo nigdy nie widzieli na oczy tych pieniędzy, które pokazywane są na słupkach w telewizji. Bo ta średnia to nie jest konstrukcja znana z lekcji matematyki, tylko konstrukcja prawna. Oni dostają na swoje konta wynagrodzenia o połowę niższe.
Machina propagandowa już ruszyła, chcą napuścić społeczeństwo na nas, dowodząc, jak to nam dobrze. Z drugiej strony próbuje się w nas wzbudzić poczucie winy, że krzywdzimy biedne dzieci. Niestety jesteśmy już zbyt zdesperowani, aby oblizać się po ochłapach rzucanych przez Zalewską. Rozdaje się pieniądze na prawo i lewo a nam się tłumaczy, że państwa nie stać. Kpina.