
Po serii świetnych singli i wychwalanej EP-ce "Don't Smile at Me" właśnie wydała debiutancką płytę "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?". Powiedzieć, że album był wyczekiwany, to nic nie powiedzieć. Legion fanów, których Eilish zdołała zebrać w ciągu niecałych trzech lat, czekał na niego prawie tak, jak wierzący katolicy czekają na ponowne przyjście Chrystusa. I nie ma w tym przesady.
Billie Eilish bycie artystką miała we krwi i to dosłownie – wychowała się w Los Angeles w rodzinie aktorów i muzyków. Dziewczyna nie chodziła do szkoły i uczyła się w domu, a rodzice pozwalali jej na bycie sobą, wyrażanie swojej indywidualności i poświęcanie się pasjom. A tych było dużo: od tańca, przed jazdę konną i fotografię, po muzykę.
Eilish ma na Instagramie ponad 16 milionów lajków, każde jej zdjęcie zdobywa tych milionów kilka, jej piosenki są hitami na TikToku. Nastolatki zachwycają się dosłownie wszystkim, co robi: jej niekonwencjonalnym stylem (tak zwany "stylowy lump"), urodą, dziwacznymi minami i jeszcze dziwaczniejszymi zdjęciami na Instagramie.
Dochodzimy jednak do krytyki piosenkarki, a ta jest duża.
Brak w tych słowach głębszej refleksji, zrozumienia tego, że myśli samobójcze nie są fajną, romantyczną zabawą, że depresja to ciężka choroba, nie ładne ubrania i mroczny makijaż. Wydaje mi się, że nikt z piszących tekst (...) tak naprawdę nie wie, jak ta głęboka, oplatająca mózg i ciało ku...a (przepraszam za wyrażenie) niszczy i poniewiera, odbiera wszystko, co tylko masz w sobie, otępiając i spychając w czerń. Że wcale nie jest romantyczna, że nijak ma się do melancholii, że to nie są papierosy i estetyka rodem z Tumblr.
Nie wszyscy uważają, że wizerunek i twórczość Eilish to gloryfikacja depresji.