14 miesięcy minęło od porozumienia, jakie rząd podpisał z rezydentami z OZZL. I? Znaczna część zapisów pozostała jedynie na papierze. Wielu z rezydentów ma dziś poczucie, że 29 dni protestu głodowego i szereg innych akcji zdało się na niewiele. Dlatego dziś przestrzegają nauczycieli, którzy rozpoczęli swój strajk.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
"Drodzy Nauczyciele, po 14 miesiącach od porozumienia nadal gros szpitali nie wypłaca podwyżek. Wczoraj, w 12h lekarze zgłosili nam 67 takich szpitali. A to tylko wierzchołek.
Nauczyciele! Bądźcie ostrożni i czujni! Na głównym postulacie, procent PKB na zdrowie, też zostaliśmy oszukani" – ostrzega Porozumienie Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.
O postulatach lekarzy-rezydentów jest dziś znacznie ciszej niż ponad rok temu. Co nie znaczy, że żądania, z jakimi wówczas występowali, straciły na aktualności. Wręcz przeciwnie: raz po raz dochodzi do dramatów, które, jak mówi w rozmowie z naTemat wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL dr Damian Patecki, mogą być skutkiem niezrealizowania ich najważniejszego postulatu – zwiększenia nakładów na służbę zdrowia.
Jak to jest z podwyżkami, które rząd zagwarantował w porozumieniu z 8 lutego?
Generalnie większość szpitali podwyżki wypłaca, choć wciąż niestety nie wszędzie. Problem jest także w tym, że praktycznie we wszystkich placówkach łamane są obowiązujące przepisy. Lekarzom zabierane są pieniądze, których - zgodnie ze zobowiązaniem ministerstwa zdrowia - szpital odbierać nie ma prawa.
Jak to – zabierane są pieniądze?!
Chodzi o system, który wygląda tak, że - paradoksalnie - im więcej lekarz dyżuruje, tym mniej zarabia. Nie uwzględniane jest prawo do odpoczynku po dyżurze. Właśnie za to część pensji jest bezprawnie odliczana. Takich szpitali, jak mój w Łodzi, gdzie rezydentom nie są odbierane pieniądze za "zejścia" po dyżurze, jest niewiele.
Dysponentem tych pieniędzy jest ministerstwo. To ono podpisuje umowę ze szpitalem. Ale niestety później nie egzekwuje wobec szpitala przestrzegania zawartych zobowiązań.
Tych zobowiązań w porozumieniu z lutego ubiegłego roku było więcej.
Tym, co nas najbardziej boli, jest kwestia nakładów na ochronę zdrowia. Nie oszukujmy się – jakieś tam podwyżki dostaliśmy. Ale to wbrew niektórym opiniom nie był nasz najważniejszy postulat.
W porozumieniu mowa jest o stopniowym dochodzeniu do poziomu 6 proc. PKB na ochronę zdrowia.
W 2024 roku.
Tak, ale jeśli do tego poziomu mamy dochodzić tak, jak to się dzieje teraz, to nie osiągniemy go nigdy. Za zeszły rok nie nastąpił wzrost nakładów, ale spadek – jak się szacuje – o ok. 10 miliardów zł. Trzeba też pamiętać, że jeśli następuje wzrost nakładów, ale poniżej poziomu inflacji, to tych pieniędzy de facto nie przybywa. Poza tym część tych pieniędzy, zamiast na leczenie pacjentów, idzie na rosnące wydatki zupełnie ze zdrowiem niezwiązane – wyższe ceny prądu, ogrzewania czy remontów szpitali.
Wasz protest poszedł więc na marne?
Katarzyna Pikulska, która była jednym z liderów protestu głodowego, od początku uważała to porozumienie za błąd. Ona pomagała mi zorganizować tamten protest, bez niej tej akcji by nie było. Ona była największą ofiarą udziału w tym proteście, bo stała się celem medialnej nagonki. I ona do tego porozumienia od początku podchodziła sceptycznie.
Wtedy chciałem wierzyć, że dzięki porozumieniu z rządem powoli ta sytuacja będzie się poprawiać. Że perspektywa wzrostu nakładów na ochronę zdrowia jest realna. Teraz uwierzyć w to trudno. Dziś muszę przyznać, że czujemy się oszukani.
Jakimi metodami rząd wówczas z wami negocjował? Nie próbował was czasem wziąć na zmęczenie? Sama głodówka trwała 29 dni, a cały protest - parę miesięcy.
Nas minister Radziwiłł (w czasie protestu Konstanty Radziwiłł został odwołany, rezydenci podpisali porozumienie już z nowym ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim - przyp. red.) próbował wziąć na zmęczenie – i to fizycznie.Przyjeżdżał na wielogodzinne rozmowy, siedział z nami do godziny pierwszej w nocy. Urządzał nam takie "godziny wychowawcze". Opowiadał różne anegdoty, o tym jak kiedyś lekarze pracowali. Nic z tego nie wynikało.
Ale przynajmniej nie mieliście argumentu, że rząd z wami nie rozmawia.
Przez cały czas trwania protestu premier Beata Szydło rozmawiała z nami może pół godziny. Do tego stosowano różne sztuczki z zawieszaniem negocjacji i chowaniem się gdzieś na chwilę.
Chyba ktoś z rządu myślał, że jak oni wyjdą i znikną kamery, to my wszyscy zaraz pobiegniemy do McDonald'sa się najeść i głodówka zostanie przerwana. Na szczęście nasi ludzie mieli na tyle rozsądku, żeby nie złapać się na coś takiego.
Dziś z perspektywy ponad roku wydaje mi się, że strona rządowa znacznie więcej energii i czasu poświęciła na różne gry, niż na rzeczywiste rozwiązywanie powstałego konfliktu.
A dziś - w kontekście protestu nauczycieli - przypominacie, że ten konflikt wciąż pozostał nierozwiązany.
Dlatego właśnie na 1 czerwca planujemy manifestację i poważnie zastanawiamy się nad dalszymi krokami.
Znów protest głodowy?
Pewnie tym razem bez głodówki. Sądzę, że po prostu zdecydujemy się na ograniczenie godzin pracy.
Gdy ponad rok temu prowadziliśmy protest, rząd stosował wobec nas taki moralny szantaż. Tłumaczono nam, że powinniśmy pracować więcej niż to wynika z Kodeksu pracy, bo taka jest sytuacja kadrowa i ten system musimy jeszcze jakoś podtrzymywać. I jeśli jeszcze trochę wytrzymamy, to lada moment będzie lepiej.
Minął ponad rok. Lepiej nie jest i system się trzyma?
Ten system jest bezduszny i dla lekarzy, i dla pacjentów. Obie strony padają są ofiarami. Ostatnie głośne tragedie na SOR-ach są tego konsekwencją. Oczywiście w takich sytuacjach zawsze trzeba znaleźć jakiegoś winnego. I zawsze tym winnym będzie dyżurujący lekarz.
Tylko nikt nie zadaje pytania – czy fizycznie ze strony możliwe było zaopiekowanie się 200 osobami czekającymi w kolejce. I czy czasem za zaistniałe sytuacje nie powinni odpowiadać dyrektorzy szpitali lub minister zdrowia? Wychodzi się z założenia, że skoro lekarz pracuje w takich warunkach, to znaczy, że się na to godzi.
Dlatego, niezależnie od tego, czy protest wybuchnie, czy nie, coraz więcej lekarzy będzie ograniczało swój czas pracy. Do tej pory wielu z nich czuło się odpowiedzialnych za ten system. Mieli takie poczucie, że jeśli nie wezmą iluś tam dyżurów, to okaże się, że trzeba będzie zamknąć oddział czy nawet cały szpital.
Dziś obserwuję, że coraz mniej lekarzy tak myśli, bo widzą, że rząd nie ma żadnego planu na poprawę sytuacji pacjentów i że zawsze ten system będzie się opierać na pewnej eksploatacji czy wręcz wyzysku lekarzy. Bo to już nie jest nawet kwestia pieniędzy. Tu chodzi o to, że lekarz często nie ma czasu na zwykłe życie rodzinne i odpoczynek.