Mariusz Błaszczak wystąpił w... reklamie defilady, jaka odbędzie z okazji 3 maja w Warszawie. Propaganda sukcesu płynie praktycznie z każdego pojedynczego kadru. Aż ciśnie się na usta: "silni, zwarci, gotowi!".
Na otwartym polu otoczonym przez las stoją ciężarówki i inne pojazdy. Przejeżdżający czołg wzbija obłoki kurzu w powietrze, a w tle widać biegnących żołnierzy. "Czy wszystko gotowe?" – pyta minister dowódców zgromadzonych pod namiotem polowym ustawionym pośrodku wielkiego placu. "Tak jest" – odpowiadają podkomendni.
Nie, to nie jest opis zapowiedzi najnowszego filmu wojennego Ridleya Scotta. Nie spojlerujemy tutaj żadnej oscarowej produkcji rodem z Hollywood. Zresztą trudno przypuszczać, by opisywany film mógł dostać jakiekolwiek nagrody. Odtwórca roli pierwszoplanowej gra niestety słabo.
Pomimo tego gwiazdor nadwiślańskiego kina akcji jest bardzo znany i ceniony przez wielu rodaków w kraju i za granicą. To sam szef MON Mariusz Błaszczak:
Po co to wszystko? Film jest reklamą defilady z okazji obchodów 3 maja. Dowódcy meldują ministrowi, że w stolicy będzie można wówczas zobaczyć czołgi Leopard, wozy opancerzone Rosomak, armato-haubice Krab i inny sprzęt wojskowy. Co ciekawe, padło też zapewnienie o przelocie wojskowych śmigłowców. Jakich? Tego się z reklamy niestety nie dowiemy.
– Jaki minister, taki aktor. Klip razi sztucznością i utrwala wizerunek wojska defiladowego, w którym obcina się środki na szkolenie. Szkoda dowódców, że są zmuszani do gry w teatrzyku – tak w rozmowie z naTemat.pl tę najnowszą "produkcję" polskiej kinematografii skomentował były szef MON Tomasz Siemoniak.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że film jest kolejną "reklamą niczego", promocją pozbawioną jakiegokolwiek sensu i niepotrzebnym wydawaniem pieniędzy podatników. Podobnie jak słynne już "ławki niepodległości", stawiane w miastach z inicjatywy MON. Ławki miały przypominać Polakom o stuleciu odzyskania niepodległości. Po kilku miesiącach zardzewiałe, z łuszczącą się farbą są jedynie pośmiewiskiem.