Według internautów, aż 86% internetowych komentarzy nacechowanych jest negatywnymi emocjami, wśród których najczęściej wymieniane to: złość, gniew i krytyczne opinie. Jak wynika z analizy, przeprowadzonej na zlecenie UPC Polska, negatywne emocje występują niemal wszędzie: w mediach społecznościowych, na forach i pod wybranymi największymi polskimi portalami internetowymi. Odpowiedzią na te dane jest akcja „Pozytywni w sieci”, zorganizowana przez UPC pod patronatem naTemat. Chcemy zainicjować debatę nad jakością komentarzy w sieci. O to, gdzie w internecie szukać rozmów z klasą, pytamy dr Krzysztofa Krejtza, psychologa społecznego, kierownika Laboratorium Badań Internetu w SWPS oraz Laboratorium Interaktywnych Technologii w OPI, który od kilkunastu lat zajmuje się badaniami społecznych aspektów internetu.
Wielu ludzi zżyma się na niski poziom dyskusji w internecie. Użytkownicy sieci coraz częściej narzekają na to, że brakuje im miejsc, w których dałoby się porozmawiać merytorycznie – ad rem, a nie ad personam. Zastanawiam się, czy to faktycznie jest przypadłość rozmów w sieci, czy może temperatura sporów w realu oraz ich poziom jest podobny, tylko mniej to zauważamy. Bo słowo pisane boli bardziej niż mówione?
Większość badań pokazuje, że internet odzwierciedla w mniej lub bardziej wierny sposób rzeczywistość. Świat, w którym żyjemy. Przez lata myślano i pisano o tym, że sieć to rzeczywistość równoległa, nasz second life. Dzisiaj zaczynamy dostrzegać, że internet nie funkcjonuje obok naszego prawdziwego życia, ale de facto nim jest. A przynajmniej, stapia się z nim na wielu poziomach.
Z pewnością dzięki internetowi różne zjawiska stają się bardziej widoczne. Bo w sieci wybrzmiewa mocno to, co w normalnej rozmowie może wypadać marginalnie. Jest takie powiedzenie, że słowa to powietrze. W internecie słowa zyskują swój ciężar, są nieśmiertelne.
Taka świadomość może nas, użytkowników, podniecać? Kiedy wchodzimy do internetu czujemy się tak, jakbyśmy stawali na scenie?
Nagle przeistaczamy się w zombie? Albo w gwiazdy rocka?
Właśnie.
To byłoby malownicze, jednak rzeczywistość jest znacznie bardziej złożona. To nie jest ani tak, że w sieci nagle stajemy się kimś innym, ani tak, że jesteśmy dokładnie tacy sami, jak wtedy, kiedy rozmawiamy z kimś twarzą w twarz. Po prostu, niektóre środowiska stymulują u nas określone zachowania, w tym podbijają agresję.
Jakie to środowiska?
Anonimowe fora dyskusyjne. Szczególnie takie, w obrębie których normą stało się, że można się obrzucać błotem, zachowywać prowokacyjnie. Wchodząc do takiego środowiska, musimy mieć świadomość, że ono może infekować nasze głowy agresją. Internet to zbiór mniejszych i większych grup społecznych. Każda z nich charakteryzuje się nieco innymi normami. Jeśli grupa ludzi się zbierze, to zawsze wytwarza jakieś zasady funkcjonowania. Najczęściej nie jest to spisany katalog, tylko…
Nieformalna etykieta.
Tak. Należy ją rozumieć bardzo szeroko. Może dotyczyć zarówno tego, że należy zachowywać się w porządku, że akceptowane są wyłącznie długie, merytoryczne wypowiedzi, ale równie dobrze w etykiecie może być „zakodowane”, że akceptowane są tylko chamskie wypowiedzi.
Może nie warto z tym walczyć? Może internet jest naszym wentylem bezpieczeństwa? Ludzie mogą w sieci wyładować swoją frustrację, więc nie przejdą nigdy do rękoczynów?
To jest strasznie trudne pytanie. Szczerze mówiąc, nie wiem jak na nie odpowiedzieć. Z jednej strony, dla niektórych może być to wentyl bezpieczeństwa – bo mogą wyrzucić z siebie złość i przeżyć katharsis. Z drugiej strony, u pewnych użytkowników jedno agresywne zachowanie nakręca drugie. A agresja skumulowana w sieci promieniuje na inne sfery ich działalności. Trudno rozstrzygnąć, jakich postaw jest więcej.
Gdybyśmy mieli stworzyć profil psychologiczny „hejtera”, jak by on wyglądał? Czy odbiegałby bardzo od stereotypowych wyobrażeń, według których „hejter” to samotny, zakompleksiony i nieszczęśliwy człowiek?
To może być każdy z nas. Wystarczy, że trafimy do pełnego agresji środowiska, które zacznie spełniać nasze potrzeby, na przykład potrzebę bycia docenionym czy zauważonym. Każdy z nas może nabyć takie normy.
Podziw innych „hejterów” może stać się okładem na nasze kompleksy?
To działa identycznie, jak przynależność do jakiejkolwiek subkultury. Co więcej, rzeczywistość medialna rozmywa dzisiaj kontury społecznych norm zachowania. Myślę tutaj o wielkich komercyjnych mediach, a także o świecie reklamy.
A kiedy pan mówi, że to może być każdy z nas, oznacza to także, że ktoś, kto uchodzi w swoim środowisku za wysublimowanego intelektualistę, za człowieka o świetnych manierach, może po kryjomu, wieczorami, pisać straszne rzeczy na Pudelku, żeby coś sobie zrekompensować?
Ciężko byłoby mi uwierzyć w podobny scenariusz. Internet sprzyja metamorfozom użytkowników, ale czy aż takim? Natomiast każdemu z nas, w którymś momencie, może być łatwiej uzyskać poklask w innym środowisku niż to, w którym występujemy na co dzień. To nie jest też taka nagła zmiana, ale pewien proces. Z tego, co powiedziałem, wynika dość ważna konkluzja co do tego, jak sobie radzić z agresywnymi postawami w sieci. Stawianie jedynie prawnych norm zachowania człowieka w internecie niespecjalnie będzie działać. Jedyne, co może odnieść skutek, to powolna edukacja.
Bo internet, z założenia, to jednak ma być hydepark. Nie można kneblować ludzi.
To po pierwsze. A po drugie, powtórzę: podstawą powinien być mało spektakularny proces edukacji i pokazywania dobrych przykładów, pozytywnych norm. Większość ludzi nie chce być agresywna. Nie chce być uważana za tych, którzy łamią normy społeczne. Większość chce zachowywać się „normalnie”.
Są obawy, co do tej większości. Porównajmy sytuację w internecie do korzystania z dzieł kultury. Na ambitne kino, z własnej woli, i tak pójdzie promil widzów. Większość będzie chciała iść na „Kac Vegas”. Co z tego, że będziemy pokazywać ludziom, że ambitne kino istnieje? Nie oszukujmy się – ile osób będzie chciało sprawdzić, czy to lubi?
Nie zgodzę się z panią. Zachowywanie się w granicach pewnych norm społecznych nie jest tym samym, co fascynacja wyższą sztuką. To jest norma, której niemal każdy z nas próbuje się trzymać. Oczywiście czasami chcemy sobie poszaleć – z uwagi na to, że sami siedzimy w internecie, czyli jesteśmy w relacji one-to-one, nasze wewnętrzne normy zachowania są poluzowane. Znacznie łatwiej przychodzi nam wyrazić się ekstremalnie, niezgodnie z naszymi codziennymi nawykami, gdy czujemy się anonimowo. Bo anonimowo, to znaczy: bezkarnie, także wobec siebie samego.
W serwisie naTemat, dla którego rozmawiamy, publikujemy komentarze wprowadzone tylko i wyłącznie przez Facebooka, co oczywiście sprawia, że poziom dyskusji u nas jest relatywnie wysoki.
Badania pokazują – również te, które są inspiracją do naszej rozmowy – że serwisy społecznościowe są tymi miejscami, w których przekraczania norm jest najmniej. Być może dlatego, że w podobnych serwisach otaczamy się ludźmi, których znamy. De facto przenosimy nasze relacje, nasze grupy społeczne do wirtualu.
Czyli nie ma tej schizofrenii: jestem jedną osobą w realu, a drugą w świecie wirtualnym?
Dokładnie, w serwisach społecznościowych jesteśmy tymi samymi ludźmi, co w codziennym życiu.
Dzisiaj więcej czasu zajmuje nam kreowanie się, stylizowanie się w tym wymiarze Facebookowym czy Naszo-Klasowym, a coraz mniej w realnym życiu?
Być może jest tak, że rzeczywiście portale społecznościowe stały się ekstremalnie popularne, przez co narzuciły nam pewien dyskurs, sposób rozmowy z innymi. Być może skoncentrowały uwagę użytkowników na tym, żeby dbać o swój wizerunek. Ale ci ludzie to samo robią w świecie realnym.
Można dzisiaj powiedzieć: jesteś swoim profilem na Facebooku, kontem na Pinterest, przekazem na Twitterze. Czy te twory nie zaczynają oddzielać się od nas i nami sterować? Przykład: są ludzie, którzy specjalnie pójdą do modnej kawiarni, żeby móc się w niej „zalogować”. Czy to, co robimy w świecie wirtualnym, wpływa na nasze życie w realu?
Ale nie robimy takich rzeczy dlatego, żeby pokazać się na Facebooku!
Nie?
Nie. Jak idziemy do modnej kawiarni, to idziemy tam po to, aby pokazać się w modnym towarzystwie.
Słyszałam o osobach, które są skłonne jeździć na lotnisko Okęcie, żeby się tam „logować” i udawać, że często podróżują.
Ale gdyby nie miały Facebooka, to poszłyby do tej modnej kawiarni, a następnego dnia opowiadałyby swoim znajomym, gdzie to one nie były. To jest dokładnie to samo zachowanie, tylko w internecie lanserzy mają łatwiej. Wchodzą, logują się, zasięg jest szeroki.
Facebook nie jest katalizatorem lansu?
Nie widzę tego w ten sposób, ale oczywiście jeśli ktoś mi pokaże takie badania i udowodni podobną tezę, to wtedy w nią uwierzę.
A są jakieś badania, które mówią o tym, ile czasu dziennie poświęcamy na dopieszczanie swojego profilu?
Dopieszczanie profilu aż tak nas nie pożera. Za to wielu z nas Facebooka ma otwartego bez przerwy. Dla niektórych, Facebook to jest wręcz synonim internetu. Większość spraw załatwia się dzisiaj właśnie tam. Dla mnie szokujące były wyniki, które pokazały, że prawie 50 proc. Amerykanów twierdzi, że Facebook jest podstawowym źródłem ich wiedzy o świecie. Nie telewizja, nie prasa, tylko Facebook. Cóż, wiadomo, że to, co polecają moi znajomi, jest ciekawsze dla mnie, niż oglądanie tego, co nadaje telewizja czy rozgłośnia radiowa.
Internetowe zabawki zmieniają nasze podejście do informacji?
Tak, można powiedzieć, że wracamy do korzeni. Najciekawsze jest to, o czym mówią moi znajomi. Jeśli oni widzieli coś ciekawego i to polecają, to mnie to również interesuje. Strumień informacji jest dzisiaj tak szeroki, że grupy społecznościowe stanowią dla nas prywatne „wyszukiwarki”. Na Facebooku mamy swoją agorę, swój bazar. Małe grupy społeczne integrują się wokół informacji i nimi zarządzają.
A czy brak anonimowości jest jakimś remedium na chamstwo w internecie? Jest to jakiś fajny sposób na to, żeby podnieść poziom dyskusji w sieci?
Być może trochę tak, ale na pewno nie wyeliminuje to w pełni tego zjawiska. Zmuszanie człowieka do tego, żeby zawsze występował pod własnym imieniem i nazwiskiem nic nie da. Jeżeli dla kogoś normą jest łamanie zasad zachowań społecznych, to będzie je łamał, choćby i w świetle reflektorów.
Dużo mówimy o społecznych normach, o tym, że warto ich przestrzegać. Tylko, że zawsze pojawia się to pytanie: czym są normy? A potem: kto ma wyznaczać te normy?
W dużej mierze normy są współcześnie kształtowane przez media. Jeśli media z tym nic nie zrobią, to rzeczywiście nigdzie nie dojdziemy. Trudno sobie wyobrazić autorytet, który mówi: dzieci, słuchajcie, w internecie trzeba się ładnie wyrażać. W ten sposób to nie będzie działać. Jeżeli pokażemy, że są takie fajne, modne miejsca – „kluby”, do których można pójść i napić się spokojnie kawy, przeprowadzić ciekawą rozmowę oraz zobaczyć kawałek sztuki – to ludzie w to wejdą. Ileś tam osób będzie chciało się do takiego klubu zapisać.
Co ważne, internet to nie jest tylko to, co jest najbardziej rzucające się w oczy. Wiadomo, że zachowania, które gdzieś tam przekraczają normy, są kontrowersyjne – przyciągają naszą uwagę. Zostają nagłośnione. Ale to nie wszystko. W internecie jest 90 proc. takiej przestrzeni, która jest poważna, ciekawa, interesująca.
Akcja „Pozytywni w sieci”, której patronujemy, ma być zaproszeniem dla internautów do tych „dobrych klubów” w internecie, w których nie ma agresji?
Ma być pokazaniem bogactwa sieci. To całkiem duża siła tej akcji. Pokazanie, że są miejsca, gdzie ta agresja jest. I są takie zachowania, bo tego nie należy ukrywać. Ale też wskazanie, że jest mnóstwo przestrzeni, gdzie możemy poczuć się bardzo dobrze.
A co najczęściej ogniskuje naszą agresję w sieci? Z moich własnych obserwacji wynika, że znane osoby są łatwym celem ataków. Celebryci mają najgorzej.
Celebryci nie mają łatwo. Agresję rodzi także polityka, a w związku z tym także ludzie, którzy ją uprawiają. Punktem zapalnym najczęściej jest coś konkretnego: firma, osoba, polityk. Ale często jest tak, że osoby publiczne same prowokują…
Po co?
Dla niektórych to sposób funkcjonowania w przestrzeni medialnej. Powiedzieć coś kontrowersyjnego, żeby być usłyszanym – proste, ale niestety skuteczne. Myślę, że często osoby, które zachowują się w ten sposób, nie zdają sobie sprawy z tego, że stają przed tłumem. Mam jedno porównanie. Szukać zaczepki w sieci, to trochę jak stanąć przed 100 tysięcznym tłumem i go obrażać. Ryzykowne? To dlaczego łatwo sobie na to pozwolić, kiedy siedzimy przed komputerem albo stoimy przed kamerą?
To, co dzieje się w internecie, świadczy też o obyczajach, które panują w Polsce. Naszej mentalności. Na pewno to, co ogniskuje agresję, to właśnie kwestie obyczajowe. Jeśli jakaś gwiazda odchodzi od męża, nie zajmuje się dzieckiem, zdradza partnera, powinna unikać sieci. Internauci udają strażników moralności.
Ale czy tylko w internecie wychodzi z nas dulszczyzna?
Chyba znam odpowiedź. Wychodzi zawsze i wszędzie?
Jak spojrzymy na hipotetyczną (bo takie już nie istnieją) małą wioskę, która jest odcięta od internetu, w której żyje 30 osób, może 50, to główny „news” jest w niej taki, że jakaś tam gospodyni odeszła od swojego męża albo na odwrót. Tym normalnie żyjemy. Nie ma to nic wspólnego z poglądami, wykształceniem, pochodzeniem. To zwykła ciekawość! Co więcej, moim zdaniem to nie jest dulszczyzna, a raczej normalność.
Jest wiele miejsc w sieci, w których można podyskutować na poważne tematy. Jest forum astronomiczne, są fora dla księgowych. Ale są też miejsca, w których można pośmiać się z tego, że ktoś się z kimś tam rozstał. Wyrazić swoje oburzenie, że facet zostawił trójkę dzieci.
Kto ponosi odpowiedzialność za poziom komentarzy? Weźmy sobie duży portal, w którym komentarze są anonimowe. Czy właściciel portalu jest odpowiedzialny za to, że komentarze, które tam są publikowane, są chamskie? Czy to jest tylko i wyłącznie odpowiedzialność tych komentujących?
Odpowiedzialność leży po obu stronach. Właściciel, czy to jest duży portal czy mały blog, może z komentarzami zrobić, co chce. Może wyciąć komentarze, które przekraczają według niego normy zachowania.
Zrobi to, a za chwilę pojawią się posty: nie wycinajcie, nie cenzurujcie!
Tak, ale to jest kwestia odważnego powiedzenia ludziom, którzy odwiedzają naszą stronę: tutaj możecie zachowywać się tylko w ten sposób. Niektórzy mogą nazwać to cenzurą, ale to nie jest chyba cenzura tylko jasne przedstawienie zasad.
Cenzura, snobizm, zadzieranie nosa – różnie to nazywają.
Jeśli ja zapraszam ludzi do swojego domu, to mam prawo liczyć na to, że moi goście będą przestrzegać zakreślonych przeze mnie zasad. Siedzimy w kawiarni. Jeśli zaczęłabym pani zachowywać się w sposób obcesowy, zagrażający atmosferze miejsca, właściciel miałby prawo zwrócić pani uwagę.
Przede wszystkim, mogłaby przyjechać tutaj policja, a w internecie nie ma policji.
Nie, ale to jest jednak odpowiedzialność, leżąca po stronie tego, kto jest właścicielem określonej strony. Może się to wielu osobom nie podobać, ale to właściciel serwisu ma prawo pierwszeństwa w określeniu norm jakie tam panują, niezależnie od tego czy jest to wielki komercyjny serwis czy mały blog.
Właściciel każdego miejsca w internecie obawia się, że stawianie poprzeczki tak wysoko sprawi, że jego miejsce będzie mieć oglądalność na poziomie forum dla księgowych.
Ależ fora dla księgowych są bardzo popularne w grupach osób zainteresowanych i co więcej bardzo żywotne…
Rozumiem, ale wie pan, do czego zmierzam?
Tak, oczywiście, że tak. Media, które nie są prowokacyjne i nie epatują przemocą, nierzadko mają oglądalność na poziomie nieakceptowalnym dla właścicieli. Nie dlatego, że takie medium jest nieciekawe, tylko dlatego, że jest mało emocjonalne. Emocjonalna dyskusja od strony użytkowników, to wabik dla nowych ludzi. Przyjdą tacy, wyrażą swoje oburzenie, napiszą, że „co za poziom!”, ale zostaną, a może i włączą się w dyskusję.
Tak to wygląda, tych mechanizmów nie zmienimy, choćbyśmy chcieli – a nie chcemy. Zależy mi tylko na tym, żeby skłonić ludzi do podejmowania w sieci bardziej świadomych wyborów miejsc w których spędzają czas. Warto pokazać, że kreowanie w internecie przestrzeni wolnych od chamstwa i agresji jest możliwe. Niech użytkownicy poczują, że mają władzę, a co za tym idzie, że są współodpowiedzialni za sieć. Internet daje szansę uczestniczenia w prawdziwie demokratycznym społeczeństwie obywatelskim, tyle że w nim wybory są codziennie, a nie co cztery czy pięć lat.