Logujesz się na stronie, wybierasz interesujące cię miejsce, kontaktujesz z właścicielem mieszkania, które ci odpowiada i jedziesz na wakacje – ten mechanizm znają wszyscy podróżujący dzięki couchsurfingowi. To samo umożliwia serwis Airbnb. Z jedną różnicą: za mieszkanie trzeba zapłacić. Czy taka forma przypadnie turystom do gustu?
Airbnb, czyli "Air bead and breakfast" to podróżniczy serwis, który właśnie wchodzi do Polski. Dzięki niemu można wynająć miejsce w prywatnym domu w nawet najdalszym zakątku świata. Idea przypomina couchsurfing. Tyle, że trzeba za nią zapłacić.
Firma niemal z akademika
Historia serwisu rozpoczęła się w San Francisco, gdzie miała odbywać się wielka konferencja designerów. Pobliskie hotele szybko zostały zarezerwowane, ale chętni na nocleg w mieście nadal się znajdowali. Dlatego dwaj młodzi Amerykanie wpadli na pomysł, by wynająć zjeżdżającym się na spotkanie swój salon.
"Dwa dmuchane materace, tysiąc dolarów, 3 nowych znajomych i wiele przybitych 'piątek' temu, założyciele Airbnb rozpoznali szansę" – czytamy teraz w zakładce "historia" serwisu. Dzięki działającemu od 2008 roku Airbnb, można już wynająć pokój w 26 tys. miast, w 192 krajach.
Jak to działa? – Airbnb to serwis, w którym możesz zabukować wszystko: od kanapy aż po zamek – tłumaczy Brian Chesky, jeden z założycieli serwisu.
Wystarczy założyć profil na stronie i rozpocząć przeszukiwanie, by znaleźć pokój lub mieszkanie jak najbliżej miejsca, gdzie zamierzamy się się zatrzymać. Dzięki wygodnym, różnorodnym kryteriom wyszukiwania, możemy ograniczyć się do lokalizacji na prywatnej wyspie, domku na drzewie, albo przyczepy kempingowej. Kiedy już znajdziemy odpowiadającą nam lokalizację, rezerwujemy nocleg, kontaktujemy się z osobą, która ma nas przyjąć i wyjeżdżamy.
Jak zapewnia założyciel, sam, gdy nie jest pochłonięty prowadzeniem firmy, spędza w ten sposób wiele tygodni, jedząc ze swoimi gospodarzami, poznając z nimi miasta. Jego największym marzeniem jest spędzić dzięki serwisowi noc w sypialni Abrahama Lincolna.
Jak couchsurfing, tylko droższy
Idea bardzo przypomina couchsurfing? Owszem. Różni ją jednak jeden szczegół. Za to, że mieszkamy w czyimś domu musimy mu zapłacić cenę, którą wyznaczył. A te zwykle do niskich nie należą.
Krzysztof, który dzięki couchsurfingowi bywał już w tak egzotycznych miejscach, jak Bali, przyznaje, że idea zupełnie go nie przekonuje. – Trudno mi się ustosunkować do tego pomysłu. To już nie jest podróżnicza idea, ale biznes, transakcja, w której ktoś płaci i wymaga. Ja się nie odnajduję w takiej sytuacji – mówi i dodaje, że Airbnb to dla niego bardziej pomysł na hotel, niż przygodę.
– Couchsurfing daje ci rzeczy, których nie można kupić w żadnym hotelu. Żyjesz życiem człowieka, u którego się zatrzymujesz. Jeśli on wychodzi do pracy, często wychodzisz z nim, jeśli on jedzie na obiad do babci, to cię zabiera – przekonuje. – To zbiór małych rzeczy, które trudno opisać. Na przykład: lądujesz w Maroku, gdzie posiłek dla białego jest kilka razy droższy, niż normalnie. A kiedy wybierasz się na miasto ze swoim hostem, to co kosztowało 5 dolarów wczoraj, teraz jest warte 20 centów.
Krzysztof przekonuje też, że couchsurfing zachęca do tego, by oddawać społeczności to, co się od niej wzięło. – To skłania do tego, by przyjmować tyle osób, do ilu jadę. Staram się być przewodnikiem. Promować intymną turystykę. Nie wyobrażam sobie, żeby za to płacić.