Kampania większości opozycji niestety wygląda jak żart. Wiem, bo z nimi jeździłam i obserwowałam
Karolina Lewicka
16 maja 2019, 10:11·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 16 maja 2019, 10:11
Przez ostatnie trzy i pół roku słyszeliśmy co dnia, że PiS demoluje ustrój i raźno wiedzie nas ku dzikim polom, daleko od Unii Europejskiej. Polską rzeczywistość opozycja opisywała i opisuje w dramatycznych słowach: oto stanęliśmy nad przepaścią i zaraz zrobimy krok do przodu. Hannibal ante portas.
Reklama.
A skoro tak, to oczywiste być powinno, że podczas kampanii wyborczej - na końcu której pojawia się przecież jedna jedyna w demokracji szansa na zmianę u steru władzy - opozycja będzie trawę gryzła. Że zrobi wszystko, sił nie szczędząc, by do kolejnej kadencji partii Jarosława Kaczyńskiego nie dopuścić. I że zacznie już wiosną, wszak czyja wiosna tego pewniejsza jesień. Tak właśnie mogłoby się wydawać. A potem w teren ruszył PiS.
"Jedyną szansą tamtych to jest to, że nasi nie pójdą" – Jarosław Kaczyński wie, kto chodzi na wybory do Parlamentu Europejskiego i że nie jest to jego elektorat, stąd od miesięcy jest w Polsce, a wraz z nim tysiące działaczy PiS. Grzegorz Schetyna też rozumie, że kluczem jest mobilizacja. Tak jak PiS musi ruszyć do urn kompletnie niezainteresowaną Brukselą wieś, tak KE powinna zachęcić do głosowania wszystkie rezerwy wielkomiejskie. Jak to się robi? Właśnie podczas spotkań z wyborcami.
A cóż opozycja? Niektórzy faktycznie jeżdżą po kraju jak szaleni, bo podług starej amerykańskiej zasady „pięć uściśniętych dłoni równa się trzy głosy”. Są to głównie ci, którzy mają szansę, ale nie mają pewności zdobycia mandatu. Walczą zatem dla siebie. Jedynki, już jedną nogą w Brukseli, wykazują obowiązkową aktywność... albo i nie. Pod koniec kwietnia rozmawiałam z jedną z „jedynek” KE o kampanii i usłyszałam, że może w kolejny weekend będzie spotkanie z wyborcami. Pierwsze.
Osobna historia to ci, których obecne miejsca na listach do PE nie są mandatodajne. Tu wystarczy ucho przyłożyć, by usłyszeć, że szkoda inwestować czas, a zwłaszcza pieniądze, bo z góry wiadomo, że stracone.
To aż zaskakujące, jak niski jest wśród opozycji poziom patriotyzmu partyjnego - tak to roboczo nazwijmy, bo chodzi mi o coś więcej niż lojalność wobec własnego ugrupowania, a raczej o sytuację, w której los partii leży danemu politykowi na sercu, bez względu na to, czy w danym momencie jest to związane z indywidualną korzyścią.
Dziwi także brak myślenia perspektywicznego: porażka KE teraz może oznaczać jej rozpad, zaś na pewno wzmocnienie PiS, bo zwycięstwo zawsze dodaje skrzydeł i uruchamia korzystną dla zwycięzcy dynamikę. To z kolei przybliża Koalicję do kolejnego czterolecia w ławach opozycji. A brak władzy to brak fruktów.
Stąd - ujmując rzecz cynicznie i abstrahując od tego, że opozycja dużo opowiadała nam o Polsce - wszystkim politykom KE powinno zależeć na jej jak najlepszym wyniku. Każdy kandydat i każdy działacz powinen pracować na ostateczny wynik, dokładając swoich wyborców do sumy wszystkich wyborców Koalicji. A nie podpierać się pod boki i kwitować kpiąco, że niech to lokomotywy ciągną listy. Przecież rzecz idzie o raptem kilka punktów procentowych.
Apatia PO, wszak to ona jest najsilniejszą częścią Koalicji, była widoczna już w 2011, kiedy to wybory wygrał właściwie w pojedynkę Tusk, ruszając autokarem w tour po Polsce. W 2015 partyjni działacze w ogóle nie pomagali Bronisławowi Komorowskiemu. Więcej: wczesną wiosną, kiedy Andrzej Duda był już rozpędzony, jeden z prominentnych polityków (dziś blisko Schetyny), przekonywał mnie, że przegrana ówczesnego prezydenta nie będzie katastrofą, bo „Polacy nie będą chcieli oddać całej władzy PiS-owi i dzięki temu to my wygramy na jesieni”. Takie myślenie wówczas dominowało. Nikomu nie zależało na reelekcji Komorowskiego.
Od maja Platforma zachowywała się jak bokser po silnym ciosie. W dodatku opozycja wewnętrzna wobec Ewy Kopacz założyła ręce i czekała na jej porażkę. Ówczesna premier została na placu boju właściwie z garstką współpracowników. Robiła, co mogła, wynik był słaby, choć zaryzykuję twierdzenie, że gdyby nie jej zaangażowanie, byłoby jeszcze gorzej. Dziś, po ponad trzech latach, wciąż nie wszystkie „tłuste koty” stały się zwinnymi dachowcami.
Opozycja wciąż nie wyciągnęła też wniosków z własnych porażek i cudzych sukcesów. A czasu było naprawdę dość, by zrozumieć prostą prawdę, że polityka to emocje i hasła. Tymczasem propozycje PO są chaotyczne i trudne do zapamiętania, nie mówiąc już o kuriozalnej sytuacji z deklaracją programową, która wyglądała na przepisaną żywcem od PiS, tylko w innej kolejności (punkt 1 u PiS to „Europa wartości”, „Unia Europejska wartości” to punkt 7 u KE itd.itp.).
To PiS narzuca tematy, bo nie ma weekendu bez prezesa i nowej wrzutki na kampanijną agendę, zawsze z powodzeniem. Opozycja pędzi za kością i obszczekuje a to euro, a to LGBT. Sama zaś kości rzucić nie potrafi. Nic dziwnego, że jest wtórna.
I jeszcze jedno. Labilność polityków opozycji. Ostatni, symptomatyczny przykład dotyczy Kościoła. Najpierw KE wręcz wpadła w histerię po słowach Leszka Jażdżewskiego, wykorzystanych przez PiS do zaatakowania konkurentów. Zagrali tak, jak PiS chciał, oburzali się gremialnie i na wyprzódki na wypowiedź o „Kościele obciążonym niewyjaśnionymi skandalami pedofilskimi, który stracił prawo do sprawowania funkcji sumienia narodu”.
Nie minęło kilka dni i oto, zaraz po emisji filmu „Tylko nie mów nikomu”, przestano przebierać w słowach, tyle, że tym razem pod adresem duchownych. Takie szpagaty są opinii publicznej prezentowane przy każdej możliwej okazji. Z jednej strony słyszymy, że musimy być w Unii pierwszej prędkości, z drugiej opozycja boi się nawet bąknąć o konieczności wejścia do strefy euro. Stale jest za a nawet przeciw.
Podobno, jak się ma poglądy, to prędzej czy później trafią one na sprzyjający klimat. A jak się nie ma, to można się zakiwać na śmierć. A może chodzi po prostu o starą prawdę Kubusia Puchatka: są tacy, co potrafią i tacy, którzy nie potrafią. W tym cała rzecz.