Prowadziła festiwal filmowy w Wenecji, jest modelką i gwiazdą włoskiego kina określaną mianem "młodszej siostry Moniki Bellucci, pomaga również mieszkańcom Nepalu i walczy o prawa kobiet. Kasię Smutniak możemy podziwiać w kinach w filmie "Słodki koniec dnia".
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
O produkcji w reżyserii Jacka Borcucha zrobiło się głośno za sprawą nagrody dla grającej w nim Krystyny Jandy. Polka została wyróżniona na prestiżowym Sundance Film Festival w Stanach Zjednoczonych. Kasia Smutniak wciela się w filmową córkę Krystyny Jandy. W zeszłym roku wystąpiła w filmie "Oni" Paolo Sorrentino, a wcześniej m. in. w "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie", który niebawem doczeka się polskiego remake'u.
Z mieszkającą we Włoszech 39-letnią artystką, rozmawiam o "Słodkim końcu dnia", tożsamości, działalności charytatywnej i walce na rzecz kobiet.
Dawno nie widzieliśmy ciebie na ekranie w polskim filmie. Czy po tylu latach grania we włoskich produkcjach miałaś jakieś problemy z przestawieniem się? Są jakieś różnicy w sposobie kręcenia?
Jedyna różnica dotyczyła języka. Zawsze przez te lata myślałam, że po polsku będzie mi trudniej grać. Może dlatego, że polski jest ogólnie trudnym językiem? Jednak tylko pierwszego dnia czułam się zagubiona.
Poza tym trudno mówić o różnicach, bo cały film został nakręcony we włoskiej Toskanii, a konkretnie w miejscowości Volterra. Ekipa i catering faktycznie był polski, ale na moim terenie (śmiech). Dla mnie to było idealna sytuacja, bo tak czy tak - czułam się jak w domu. Atmosfera na planie i rytm pracy zawsze zależą od reżysera. To on jest dyrygentem tej orkiestry.
Jak się grało pod dowództwem Jacka Borcucha?
Jacek ma specyficzny sposób pracy. W tworzenie swojej wizji włącza wszystkie osoby na planie. Atmosfera byłą wspaniała. Nikt nie patrzył na zegarek, kiedy się kończy plan. Nie było stresu. Film dostosował się do sytuacji, w której się znaleźliśmy. Akcja toczy się w Toskanii, ale to nie jest film o Włoszech, tylko o Europie, o naszej cywilizacji, którą uważamy za lepszą, bardziej rozwiniętą.
Maria, bohaterka grana przez Krystynę Jandę wygłasza przemowę, która zmienia jej życie. Porusza w niej temat imigrantów.
Tak, to film o lęku, choć Jacek nie chce tłumaczyć swojego dzieła. To wizja reżysera. Wiem, co mnie ujęło w tej historii i scenariuszu oraz mojej postaci. Ten film jest dla mnie bardzo intymny. Nie chodzi mi tylko o graną przeze mnie bohaterkę, która jest podobna do mnie, ale jednak zupełnie inna. Jacek ma dar trafiania prosto w serce, do uczuć, do których nie jest tak łatwo sięgnąć.
Grana przeze mnie Anna jest córką Marii. Pozornie są przeciwieństwem, ale są bardzo podobne. W filmie zresztą występują trzy pokolenia: babcia, córka i wnuczka w innych momentach życia. Każda przechodzi osobisty bunt wobec otoczenia i samej siebie. To mnie ujęło. Maria jest dorosłą kobietą i wydaje się, że już nie potrzebuje się buntować i zadawać pytania. To również film o konsekwencjach i szczerości.
Można powiedzieć, że też jesteś emigrantką. Mieszkasz we Włoszech od lat. Czujesz się tam nadal obca, a może nigdy się tak nie czułaś? Jak jesteś tam traktowana?
To trudne pytanie. Pomimo tego, że mieszkam tu od 20 lat, to czuję się jak "Polka za granicą". Nie jest mi z tym źle. Myślę bardzo dobrze o swoim kraju, a w domu mówimy po polsku. Mogę jednak patrzeć na to z dystansu.
Równocześnie wracając do Polski, również czuje się nie tyle jak "Włoszka za granicą", co raczej jak Polka, która nie może się odnaleźć dzisiaj. Gdziekolwiek jednak bym nie była na świecie, czuję się Europejką. Mieszkanie w różnych krajach i miejscach zapewniło mi poczucie przynależności do Starego Kontynentu.
Jesteś też w jednej trzeciej... Nepalczykiem. Otworzyłaś tam nawet szkołę.
Nepal jest moim trzecim domem. To kraj, który znam od ponad 15 lat. W 2010 roku założyłam fundację Pietro Taricone Onlus, a 4 lata temu wybudowaliśmy szkołę w Mustangu - regionie położonym pomiędzy Nepalem a Tybetem. W tym roku uczy się w niej 50 dzieci. To moja druga, a czasami pierwsza praca.
Dziś widzę jak kiełkują te zasiane ziarenka. To wszystko było warte poświęconego czasu. Widzę jak dzieci dorastają, a szkoła się rozwija. Jeśli dajesz jednemu dziecku prawo do edukacji, którego wcześniej nie miało, to zmieniasz całą rodzinę. Jeśli jesteś w stanie zmienić jedną rodzinę, to zmieniasz całą wioskę. I mimo wszystko, to ciągle za mało. Jednak jeśli podarujesz nadzieję jednej osobie, to ona pociągnie za sobą innych - jak łańcuch.
Skąd u ciebie tak wielka chęć niesienia pomocy? I to jeszcze w tak odległym miejscu. Wszyscy wiemy, że powinniśmy wspierać potrzebujących, ale jednak nie każdy to robi.
Tak po prostu potoczyło się moje życie. Trudno mówić, o jakiejś nagłej chęci. Tak wyszło i się już nad tym nie zastanawiam. Dzisiaj jest to nieistotne. Dla mnie ważne jest dojście do celu. Dzieci i ich rodziny nie zastanawiają się nad tym, dlaczego im pomagam, więc i ja o tym w ten sposób nie myślę.
Z kolei we Włoszech angażujesz się w akcję dotyczącą problemu gwałtów oraz sposobów ich zgłaszania. Co udało się wam zrealizować?
Do naszej organizacji dołączyły nie tylko kobiety, ale i mężczyźni. Skupiliśmy się na tym, jak zmienić otoczenie w którym pracujemy. Konkretnie, np. zaczynając od castingów na aktorki i aktorów. Osoby, które współpracują z początkującymi artystami, powinny w jednoznaczny sposób wytłumaczyć, że sytuacje takie jak kolacja sam na sam z producentem, czy reżyserem, to nie są wydarzenia, w których trzeba uczestniczyć.
Jednak krzywdzące zachowania możemy zaobserwować wszędzie - nie tylko w mojej branży. Chcemy zmienić również podejście do osób, które zgłaszają gwałt. Tak, by miały poczucie intymności, by nie czuły się oskarżane, że może to była wina np. wyzywającego ubioru. Akcja #MeToo bardzo dużo zrobiła - chcemy ją kontynuować.
Włochy są specyficznym krajem. Jeszcze dużo musi się tutaj wydarzyć, by rola kobiety uległa zmianie. Emancypacje kobiet we własnym domu czy pracy jeszcze trzeba wywalczyć. Zaczęliśmy jednak o tym dużo mówić.
W latach 60. i 70. mówiło się o czymś innym, kobiety walczyły o inne prawa. Dzisiaj wracamy do tych samych tematów i zdobytych przywilejów, ale nie możemy się cofać, tylko iść do przodu. Kobiety w różnym wieku i z różnych branż uświadamiają sobie i innym, że trzeba naprawić sposób, w jaki się nas wychowuje. Mam córkę i syna i uczę ich szacunku dla drugiego człowieka.
Włochy i Polska pod względem chyba zbytnio się nie różnią?
Różnią się - i to bardzo. Włochy przeszły 20 lat "berlusconizmu". Mam na myśli uprzedmiotowianie kobiet i kilku generacjach, które się w tym wychowały. Odpowiedzialność mediów i ludzi kultury jest ogromna. Fakt, że mamy bezproblemowy dostęp do wiadomości i wiedzy ze świata, nie sprawia, że wszystko jest oczywiste. Musimy się nauczyć odsiewania fałszywych treści.
A jeśli chodzi o podejście do emigrantów? W Polsce wiadomo jakie są nastroje, tymczasem we Włoszech 10 proc. ludności to obecnie obcokrajowcy. U nas temat uchodźców w tym momencie nie jest podejmowany w mediach, a jak jest w przypadku Włoch?
Tu cały czas się o tym mówi. Polityka koncentruje się na zastraszaniu ostrzegającym przed falą, która nadchodzi. Wywoływanie strachu służy trzymaniu ludzi razem. Przed laty było tak z terroryzmem. Dziś to imigranci. Świat się zmienia, ale imigranci byli, są i będą. Większość znajomych z mojej klasy wyjechała za granicę. Imigracja jest prawem każdego człowieka do lepszego życia.
Włosi w latach 50. byli na świecie imigrantami - głównie w Stanach Zjednoczonych. W moim przypadku i moich znajomych mówimy o emigracji ekonomicznej, ta obecna jest zupełnie inna. Tego nie da się zatrzymać, to jest błędne i niepotrzebne. Trzeba się dostosować, ale nie zamykając granice i budując mury. W przypadku Polski to zupełnie nierealny lęk.
Reklama.
O wiele łatwiej jest wyrazić swoje emocje w ojczystym języku. Zwłaszcza wtedy, gdy trzeba sięgnąć do wnętrza siebie, do emocji które się przeżyło i które się zna. To bardziej naturalne, bo to twój język i twój osobisty sposób bycia.
Wcześniej się o tym nie mówiło, my chcemy wpłynąć na zmianę moralności. Żeby to były oczywiste standardy zachowań tak jak wtedy, gdy wchodzimy do pokoju i mówimy "dzień dobry". Żeby nie trzeba było iść na kompromis spotykając się w cztery oczy z reżyserem. Te reguły trzeba wręcz dopisać do zasad savoir-vivre.