Do kogo należy nasze ciało – ciało kobiety? Najczęściej wcale nie do nas. Bo jak może należeć do nas, skoro ktoś – bez naszej zgody – dotyka je, wykorzystywuje, ocenia, krytykuje, decyduje o jego wyglądzie i funkcji? Nie akceptujemy swoich ciał, nie lubimy ich, katujemy je, żeby były ładne i akceptowane. Chcemy odzyskać swoje ciało? Możemy, a wręcz musimy to zrobić, jednak będzie to trudna walka.
"Najpierw należało do moich rodziców, potem do nauczycieli, koleżanek i kolegów, znajomych i nieznajomych, przechodniów, widzów, chłopaków, partnerów, partnerek. Ucieleśniając społeczny przymus ich gestami, ich ustami wyrażając swoje zasady panowania. Nigdy nie było moje" – tak swój mocny i arcyważny post rozpoczęła Kaya Szulczewska, która na profilu Ciałopozytyw w mediach społecznościowych uczy akceptacji swoich (nie)idealnych ciał.
I tym jednym postem – który na Facebooku spotkał się z zachwytem i aplauzem setek kobiet – aktywistka uświadomiła nam prawdę, z której albo nie zdajemy sobie sprawy, albo którą wypieramy ze świadomości.
"Slutshaming, catcalling, hejt"
"Kiedyś zabrał mi je niechciany dotyk, innym razem wyzwiska, pokazywanie mi zbyt wcześnie pornografii i nagrywanie mnie bez zgody w sytuacjach intymnych. Zabrało je molestowanie seksualne, zabrał je slutshaming, catcalling, hejt, końskie zaloty. Zabrała je obojętność" – pisze Szulczewska.
Ciało kobiety jest wystawiane na widok publiczny, jak żadne inne ciało.
To ono – półnagie, w kusym stroju kąpielowym – patrzy z ogromnych billboardów w Warszawie, żeby jednych skusić, a drugich wpędzić w kompleksy. To ono, chcąc, nie chcąc, skupia na sobie niechciany – pożądliwy lub pełen pogardy – wzrok w autobusach i tramwajach. To ono oburza, kiedy matka karmi dziecko piersią na ławce w parku.
Ciało kobiety jest niemiłosiernie oceniane. Jeśli idealnie wpisuje się w kulturowe normy, świat chce widzieć go więcej. Ale nie dużo więcej – ciało nie może przekroczyć "granicy przyzwoitości", bo jest "dziwkarskie", co pokazuje reakcja na zdjęcie działaczki Miriam Shaded.
Jeśli z kolei nie jest idealne – musi się chować. Gdy tylko wytknie nos na świat, zostajnie obrzucone błotem i spotka się z falą hejterskich komentarzy albo dobrych rad od wszystkich zaniepokojonych. Bo dlaczego nie jest go mniej? Dlaczego nie jest gładsze, jędrniejsze, mniej wytatuowane, opalone?
Ciało jest dotykane, nawet jeśli nie wyraża na to zgody. I to już od dzieciństwa. Małe dziewczynki słyszą, że są śliczne i są czesane w piękne końskie ogony. Całują je ciocie i wujkowie, bo przecież ciało musi się podporządkować. Potem kawałek tego ciała chce coraz więcej osób – obcy chłopak na imprezie albo własny partner. Zaufany nauczyciel albo wąsaty trener. Pijany facet w klubie i przepychający się klient w sklepie.
Ciało kobiety jest macane, miętoszone, atakowane, wykorzystywane, penetrowane. Wyśmiewane i analizowane pod lupą przed świat,który za wszelką cenę chce je mieć pod kontrolą (której radykalnym przejawem jest chociażby świat w "Opowieści podręcznej").
Taka jak jestem, nie mogę być szczęśliwa
Ciało kobiety ma być show. Ładnym obrazkiem. Przedmiotem. A przede wszystkim musi się dopasować.
Kaya Szulczewska pisze: "Zabrało je prawo, które nie uwzględniło mojego dobra. Religia, która kazała się wstydzić i wyprzeć jego potrzeby. Zabrał je lęk życia w takim świecie. Zabrała krytyka, proszki do odchudzania, modelki fitness mówiące, że taka jak jestem, nie mogę być szczęśliwa. Zabrała je zazdrość. Zbiorowa przemoc".
Ciało podlega szeregom restrykcji i zasad. Kobieta nie ma dzieci? Źle? Ma ich za dużo? Też źle. Usuwa ciążę? Nie pozwalamy! Chce urodzić dziecko, mimo wad płodu? Nie powinna! Każda z tych opcji nie podoba się światu.
I Kościół, i państwo decydują więc, jak to kobiece ciało powinno się prowadzić i zachowywać. Antykoncepcja, aborcja, ubiór (kobieta w burce jest krytykowana, bo widać za mało, a kobieta w mini – bo widać za dużo) – o tym chcą decydować wszyscy, tylko nie samo ciało.
Jeśli ktoś zaatakuje ciało, to wina ciała. Bo było "nie takie". Zbyt nagie lub zbyt zmysłowe. Powinno się przecież pilnować.
"Ciało – musisz umrzeć"
"Zabrali mi moje ciało, więc go nienawidziłam. Cało – nie masz prawa do miłości, ciało - myślałam – musisz umrzeć, chociaż trochę umrzeć. Umrzeć parę kilogramów, umrzeć parę cellulitów, umrzeć rozstępy, nierówne biodra, umrzeć krzywe zęby. Umrzeć po kawałku, by stać się wreszcie idealną, godną miłości, docenienia, szacunku, przestrzegania granic" – pisze w swoim poście Szulczewska.
Najmocniejsze jest to, że Szulczewska nie jest w tej nienawiści do ciała odosobniona. Często nienawidzimy ciała. Nie tylko kobiety, również mężczyźni, bo chociaż ich ciało nie podlega tylu regulacjom, nakazom i zakazom (w upalny dzień mężczyzna może ściągnąć koszulkę, kobieta już nie, bo jej piersi mają być przecież wyłączenie symbolem pożądania), to też jest oceniane, porównywane i krytykowane za inność.
Kobiety kochają swoje ciało, kiedy są niemowlętami – są zafascynowane swoimi fałdkami i pulchnościami. Jednak zaczynają je nienawidzić od okresu dojrzewania, a czasem i wcześniej. Trądzik, pryszcze, przetłuszczające sie włosy, tłuszcz na brzuchu. Porównują się z atrakcyjnym ciałem serwowanym w reklamach i w kolorowych gazetach i dochodzą do wniosku, że ich ciało nie jest ok. Jest złe, brzydkie, za grube.
Trwa to latami, może trwać przez całe życie. Kultura fit mówi ciału, że ma być wysportowane i wyrzeźbione, więc ciała się katują, nawet gdy nie mają na to ochoty. Ciało inne to ciało niedobre, a wiele z nas pragnie tylko jednego – żeby w końcu było dobre. Żeby było akceptowane.
W tym wszystkim zaczynamy tracić nasze ciało. Po pierwsze nie należy do nas, po drugie czujemy do niego odrazę.
Ciałopozytywność to zmartwychwstanie
Jak odzyskać ciało? Być radykalną i pokazać wszystkim środkowy palec.
"Moja walka jest radykalna, bo nie mam już tamtego ciała, nie mam już nic, czym mogliby władać, nic co mogliby mi znowu zabrać. Ciałopozytywność to zmartwychwstanie, to oddanie nam naszych ciał, to powiedzenie światu, żeby wypie..., jeśli nie chce, nie umie akceptować, kochać i dawać wspracia. Ciałopozytywność to wolność" – pisze Szulczewska pod zdjęciem, na którym śmiało pokazuje swoje idealne nieidealne ciało.
Nie jest to też łatwe, bo żyjemy w kulturze patrzenia. Ciało kobiety podlega nieustannemu spojrzeniu, które jest tak karcące, że tylko te najdoważniejsze mają odwagę je lubić i akceptować. Kto patrzy? Praktycznie wszyscy.
Jeśli jesteś gruba i lubisz być gruba, będziesz hejtowana na potęgę. Tak samo, jeśli jesteś chuda, lubisz kuse spódniczki albo nie chcesz się golić. Albo, gdy będziesz chciała kupić tabletkę "po" albo założyć spiralę.
Cały czas coś jest z tym ciałem nie tak.
Na tym jednak polega radykalność, o której pisze Szulczewska. Mamy się akceptować i to ciało odzyskać, czego ucza nas – coraz prężniej działający – ruch body positive. Bo ono jest nasze, nikogo innego, mimo że świat wydaje się uważać zupełnie inaczej.
Zabrało je prawo, które nie uwzględniło mojego dobra. Religia, która kazała się wstydzić i wyprzeć jego potrzeby. Zabrał je lęk życia w takim świecie. Zabrała krytyka, proszki do odchudzania, modelki fitness mówiące, że taka jak jestem, nie mogę być szczęśliwa. Zabrała je zazdrość. Zbiorowa przemoc.
Kaya Szulczewska
Moje ciało należy do świata, który dyktuje zasady. Wiem, że kiedy ktoś siłą mi je zabiera, to i tak powiedzą, że to moja wina. "Pozwoliłaś na to" - tak powiedzą. "Kusiłaś, źle się ubrałaś, nie postawiłaś dość granic, sama tego chciałaś, oddałaś to ciało i to twoja wina. Twoje ciało - twoja wina.
Kaya Szulczewska
Patrzę na ciało i czuję te winę, wielopokoleniowa ropiejąca rana. Nie mam ciała. Patrzę na nie i nie jest moje. Wypadają mi włosy wypadają zęby, po ciele krąży drżący prąd . Płaczę, a ze łzami oddaje ostatnie krople mojego władania. Nie mam siły, nie mam odwagi, nie mam kochania. Nie mam ciała i nie mam już nic co mogłoby je przywrócić. Umarłam, ale wciąż żyję.