
"Kiedyś zabrał mi je niechciany dotyk, innym razem wyzwiska, pokazywanie mi zbyt wcześnie pornografii i nagrywanie mnie bez zgody w sytuacjach intymnych. Zabrało je molestowanie seksualne, zabrał je slutshaming, catcalling, hejt, końskie zaloty. Zabrała je obojętność" – pisze Szulczewska.
Zabrało je prawo, które nie uwzględniło mojego dobra. Religia, która kazała się wstydzić i wyprzeć jego potrzeby. Zabrał je lęk życia w takim świecie. Zabrała krytyka, proszki do odchudzania, modelki fitness mówiące, że taka jak jestem, nie mogę być szczęśliwa. Zabrała je zazdrość. Zbiorowa przemoc.
Ciało kobiety ma być show. Ładnym obrazkiem. Przedmiotem. A przede wszystkim musi się dopasować.
Moje ciało należy do świata, który dyktuje zasady. Wiem, że kiedy ktoś siłą mi je zabiera, to i tak powiedzą, że to moja wina. "Pozwoliłaś na to" - tak powiedzą. "Kusiłaś, źle się ubrałaś, nie postawiłaś dość granic, sama tego chciałaś, oddałaś to ciało i to twoja wina. Twoje ciało - twoja wina.
"Zabrali mi moje ciało, więc go nienawidziłam. Cało – nie masz prawa do miłości, ciało - myślałam – musisz umrzeć, chociaż trochę umrzeć. Umrzeć parę kilogramów, umrzeć parę cellulitów, umrzeć rozstępy, nierówne biodra, umrzeć krzywe zęby. Umrzeć po kawałku, by stać się wreszcie idealną, godną miłości, docenienia, szacunku, przestrzegania granic" – pisze w swoim poście Szulczewska.
Patrzę na ciało i czuję te winę, wielopokoleniowa ropiejąca rana. Nie mam ciała. Patrzę na nie i nie jest moje. Wypadają mi włosy wypadają zęby, po ciele krąży drżący prąd . Płaczę, a ze łzami oddaje ostatnie krople mojego władania. Nie mam siły, nie mam odwagi, nie mam kochania. Nie mam ciała i nie mam już nic co mogłoby je przywrócić. Umarłam, ale wciąż żyję.