
Pobrali się niedługo przed katastrofą. Mieszkali w hotelu jednostki straży w Prypeci. Pamiętnej nocy 26 kwietnia 1986 roku grupa Wasilija została wezwana do "pożaru w elektrowni".
Zobaczyłam go... Był obrzmiały, spuchnięty... Oczu prawie nie było widać... 'Trzeba mleka. Dużo mleka! – powiedziała ta lekarka. – Żeby wypili przynajmniej po trzy litry'. 'Ale on nie pije mleka”. 'To teraz wy‑ pije'. Wielu lekarzy i wiele pielęgniarek, a zwłaszcza salowych w tym szpitalu po jakimś czasie zacznie chorować. Poumierają. Ale wtedy tego nikt jeszcze nie mógł wiedzieć...
Następnego dnia każdy ze strażaków leżał w oddzielnym pokoju. Nawet ściany były tak napromieniowane, że brakowało skali na mierniku. Ludmiła zatrzymała się u znajomych. Gotowała chłopakom rosoły, przyniosła szczoteczki, mydło i pasty. Tak jakby to była zwyczajna wizyta w szpitalu. Po trzech dnia dowiedziała się, ze już nie musi się kłopotać z jedzeniem, bo ich żołądki przestały przyjmować pokarm.
Wasia zaczął się zmieniać – codziennie przychodziłam do kogoś innego... Oparzenia wychodziły na wierzch... W ustach, na języku, na policzkach – najpierw pojawiały się małe ranki, potem się rozrastały. Śluzówka odchodziła płatami, takie białe błonki… Kolor twarzy... Kolor ciała… Siny… Czerwony… Szarobrunatny... A ono jest takie całe moje, takie kochane! Tego nie da się wypowiedzieć! Nie da się napisać! Nawet przeżyć...
Kontakt z Wasilijem zredukowano niemal do zera. Leżał w komorze niskociśnieniowej za przezroczystą przesłoną. Małżonka znów nic nie robiła sobie z ostrzeżeń personelu i znalazła sposób, by odpinać klamerki i przesuwać urządzenia pozwalające robić zastrzyki i cewnikować. Ciało leżące na łóżku już praktycznie nie przypominało jej męża.
Stolec od dwudziestu pięciu do trzydziestu razy na dobę. Z krwią i śluzem. Zaczęła mu pękać skóra na rękach, na nogach... Całe ciało pokryło się bąblami. Kiedy kręcił głową, na poduszce zostawały kępki włosów... A wszystko takie kochane, bliskie... Próbowałam żartować: "To nawet lepiej. Nie muszę przynosić grzebienia".
Ktoś mi tłumaczy: "Niech pani pamięta, że ma przed sobą już nie męża, nie ukochanego, ale obiekt radioaktywny o wysokiej gęstości skażenia. Nie jest pani samobójczynią. Proszę się wziąć w garść". A ja jak szalona: "Kocham go! Kocham go!". Kiedy on spał, ja szeptałam: "Kocham cię!". Kiedy szłam przez dziedziniec szpitalny, powtarzałam: "Kocham cię!". Kiedy niosłam basen: "Kocham cię!".
Łącznie w klinice byli 14 dni. To jednak nie był koniec koszmaru. Po dwóch miesiącach chciała odwiedzić męża na cmentarzu. Dostała tam skurczów. Zawieziono ją do tego samego szpitala, w którym umarł jej mąż. Urodziła dziecko na dwa tygodnie przed terminem.
Pokazali mi ją... Dziewczynka... :Nataszeńka – powiedzia‑łam. – Tatuś dał ci imię Natasza". Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów... Wrodzona wada serca... Po czterech godzinach powiedzieli mi, że dziewczynka umarła. I znowu, że nie mogą mi jej oddać! Jak to nie oddacie?! To ja wam jej nie oddam!