"Wasia zaczął się zmieniać – codziennie przychodziłam do kogoś innego... Oparzenia wychodziły na wierzch... " – wspomnienia Ludmiły Ignatienko, żony strażaka, który gasił pożar elektrowni w Czarnobylu, czyta się ze ściskiem w gardle. Historia niezwykłej miłości jest jednym z filarów scenariusza serialu HBO.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Siłą produkcji HBO jest pieczołowite odwzorowanie historii i wspomnień sprzed trzech dekad. Niektóre kwestie wydają się naciągane, bo nasze umysły nie są w stanie ogarnąć prawdy. Podobnie trudno uwierzyć w tak niewyobrażalne uczucie, jakim Ludmiła darzyła swojego męża Wasilija. Ta relacja to nie wymysł scenarzystów, by popchnąć fabułę do przodu.
Twórcy serialu posiłkowali się książką noblistki Swiatłany Aleksijewicz", której pierwszy rozdział zawiera jeden z najpiękniejszych monologów o miłości. Pisarka napisała go po rozmowie z Ludmiłą. Sceny w serialu zostały wiernie odwzorowane, ale pominięto wiele bolesnych szczegółów.
W poniższym tekście użyłem cytatów z książki "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości".
Miłość w czasach skażenia
Pobrali się niedługo przed katastrofą. Mieszkali w hotelu jednostki straży w Prypeci. Pamiętnej nocy 26 kwietnia 1986 roku grupa Wasilija została wezwana do "pożaru w elektrowni".
"Samego wybuchu nie widziałam. Tylko płomień. Wszystko się jakby świeciło… Całe niebo… Wysokie płomienie. Kopeć. Straszliwy żar. A męża ciągle nie ma i nie ma" – wspominała Ludmiła. Palił się wtedy dach elektrowni zalany bitumem. Jej mąż razem z kolegami chodził po nim jak po smole.
"Tłumili ogień, a on się rozpełzał. Podnosił. Strącali kopniakami gorący grafit... Pojechali bez brezentowych skafandrów, tak jak stali – w samych koszulach" – to właśnie wtedy przyjął śmiercionośną dawkę promieniowania. "Dostał tysiąc sześćset rentgenów, a śmiertelna dawka jest czterysta" – tak potem mówiła siostra dyżurna w szpitalu.
O siódmej rano kobieta dowiedziała się, że Wasilij leży w szpitalu. Do placówki co chwilę podjeżdżały karetki z rannymi, a sam budynek otoczony był kordonem milicji. W końcu Ludmiła przedarła się do sali.
W momencie wypadku była w szóstym miesiącu ciąży. Wasieńka, bo tak o nim mówiła, kazał jej wyjeżdżać jak najdalej. Ta zamiast uciekać pojechała do sąsiedniej wsi. Po mleko dla ukochanego. Niestety to już nie pomagało nikomu. Wymiotowali po wypiciu. Ranni strażacy zostali podłączeni do kroplówek. Nadal nikt nie mówił o promieniowaniu i o tym, że żywność jest skażona.
Wieczorem żołnierze nie pozwolili wpuścić żon do szpitala. Ich mężów przetransportowano samolotem do Moskwy. Nie kursowały autobusy. W radiu ogłoszono, że miasto ma być ewakuowane na kilka dni.
Do Moskwy zawiózł ją ojciec. Za pieniądze, które od niego dostała, przekupiła strażniczkę. Przed ordynatorką oddziału radioterapii ukryła ciążę. Inaczej by jej nie wpuściła. Lekarka poinformowała ją, że mąż ma porażony cały układ nerwowy. "No nic – myślę – będzie troszkę nerwowy" – wspomina.
"Teraz słuchaj dalej: jak tylko zapłaczesz, od razu cię wyrzucę. Ściskać się i całować nie wolno. Nie podchodź blisko. Daję ci pół godziny" – poinstruowała ją ordynatorka. Wreszcie wpuszczono ją do męża. Zobaczyła roześmianych facetów siedzących na łóżkach i grających w karty. "O, chłopaki, przepadłem! Nawet tu mnie znalazła!" – zażartował Wasilij.
Widok radosnego męża z pewnością napawał optymizmem. Opowiedziała pozostałym jak wygląda sytuacja w Prypeci. Pozostali strażacy wymyślili pretekst, by zostawić ich samych. "'Nie siadaj obok mnie. Weź krzesło'. „E tam, głupstwa wszystko. – Machnęłam ręką". Zapytała Wasilija, czy wie coś więcej o wybuchu. Twierdził, że to sabotaż, bo tak wszyscy myśleli.
Love story w klinice popromiennej
Następnego dnia każdy ze strażaków leżał w oddzielnym pokoju. Nawet ściany były tak napromieniowane, że brakowało skali na mierniku. Ludmiła zatrzymała się u znajomych. Gotowała chłopakom rosoły, przyniosła szczoteczki, mydło i pasty. Tak jakby to była zwyczajna wizyta w szpitalu. Po trzech dnia dowiedziała się, ze już nie musi się kłopotać z jedzeniem, bo ich żołądki przestały przyjmować pokarm.
Ludmiła przyznała, że jedynym, co ją wtedy trzymało w ryzach, był szybki upływ czasu. Wszystko postępowało błyskawicznie. "Dopiero co się pobraliśmy... Jeszcze się sobą nie nacieszyliśmy... Idziemy ulicą. Nagle on porywa mnie na ręce i obraca dookoła. I całuje, całuje. Mijają nas ludzie i wszyscy się uśmiechają" – wtedy zdała sobie też sprawę jak bardzo go kocha.
Zamieszkała w hotelu dla pracownic medycznych. Zabrano jej wszystkie rzeczy razem z bielizną. Aż "świeciły się" od promieniowania. Poszła do niego w fartuchu. Z rosołkiem. Wasilij nie był już jednak w stanie pić, ani niczego przełknąć. Choroba popromienna postępowała i nieuchronnie zwiastowała smutny koniec.
9 maja obchodzono Dzień Zwycięstwa. W Moskwie tego dnia szykowano paradę. "Otwórz okno. Będą strzelać!" – zaapelował maż. I faktycznie rozbłysnęła przed nią feeria barw. "Obiecałem ci pokazać Moskwę. Obiecałem, że w święta będziesz dostawała kwiaty..." – zaczął Wasilij. W tym samym momencie spod poduszki wyciągnął trzy goździki.
"Podbiegłam i całuję go. 'Mój jedyny! Mój kochany!' Warknął na mnie: 'Co ci mówili lekarze? Nie wolno mnie ściskać i całować!'" – wszyscy zabraniali jej bezpośredniego kontaktu z mężem. Ona nie przejmowała się tym. Głaskała go, obmywała, wynosiła basen. "Całą noc obok niego. Śledziłam każdy jego ruch. Każde westchnienie" – mówiła Ludmiła.
Choroba popromienna postępowała nieubłaganie i jedynym ratunkiem mógł być przeszczep szpiku. Zebrano całą rodzinę Wasilija. Najlepiej nadawała się na dawcę jego 14-letnia siostra. Kategorycznie odmówił. Na operację zgodziła się jego druga siostra - 28-letnia imienniczka żony. Wiedziała na co się pisze, bo byłą pielęgniarką. Poświęciła się dla niego, a po wszystkim została inwalidką i chorowała przez lata. Zmarła w 2015 roku.
"To już nie człowiek, tylko reaktor"
Kontakt z Wasilijem zredukowano niemal do zera. Leżał w komorze niskociśnieniowej za przezroczystą przesłoną. Małżonka znów nic nie robiła sobie z ostrzeżeń personelu i znalazła sposób, by odpinać klamerki i przesuwać urządzenia pozwalające robić zastrzyki i cewnikować. Ciało leżące na łóżku już praktycznie nie przypominało jej męża.
"Gdybym mogła wytrzymać fizycznie, to nie odeszłabym od niego, byłabym przy nim dwadzieścia cztery godziny. Było mi szkoda każdej chwili... Każdej minuty..." – kiedy opowiadała o tym dziennikarce, zasłaniała twarz dłońmi. Mężczyznę faszerowano lekami, żeby jak najwięcej spał. Ona starała się czymś go zawsze zająć, by nie myślał o śmierci.
Ludmiła nocowała w komorze Wasilija wbrew wszelkiej logice i zapewnieniom o niebezpieczeństwie. "To już nie człowiek, tylko reaktor" – słyszała. Wyczekiwała godzinami, by pielęgniarki ją wpuszczały do środka, kazały jej wychodzić przed obchodem lekarskim. "Moja dusza była silniejsza od ciała. Moja miłość..." – i trudno się z nią nie zgodzić. W międzyczasie umierali pozostali strażacy.
Już nawet pielęgniarki bały się go dotykać, więc wzywały ją do pomocy. Kiedy przekładała go, zmieniając pościel, na jej dłoniach zostawały kawałki jego skóry. "Obcięłam sobie paznokcie do mięsa, żeby go nie zadrasnąć" – przyznała.
Ludmiła nie dopuszczała do siebie myśli o tym, co naprawdę dzieje się z jej ukochanym. Pytała siostry, czy on naprawdę umiera... Tymczasem dwa dni przed śmiercią przy podnoszeniu jego ręki czuła, jak kość oderwała się od ciała, a kaszląc dławił się swoimi wnętrznościami.
Wasilij Ignatenko zmarł 13 maja 1986 roku w wieku 25 lat . Jego ostatnie słowa brzmiały: "'Lusia! Lusieńka!'. 'Na chwilę wyszła. Zaraz przybiegnie" – uspokoiła go siostra. Westchnął i ucichł" – w chwili jego śmierci żona była na pogrzebie innych strażaków.
Męża i inne osoby zmarłe na chorobę popromienną pochowano w zalutowanych cynkowych trumnach na cmentarzu w Moskwie. Nie pozwolono zabrać ich ciał do miejsc zamieszkania, bo wciąż były radioaktywne.
Miłość silniejsza niż promieniowanie
Łącznie w klinice byli 14 dni. To jednak nie był koniec koszmaru. Po dwóch miesiącach chciała odwiedzić męża na cmentarzu. Dostała tam skurczów. Zawieziono ją do tego samego szpitala, w którym umarł jej mąż. Urodziła dziecko na dwa tygodnie przed terminem.
Ludmiła wierzyła, że żyje tylko dzięki Nataszy. "Zabiłam ją... Ja... Ona... Uratowała... Moja dziewczynka mnie ratowała, przyjęła całe uderzenie jądrowe na siebie, była jakby odbiornikiem tego ciosu. Taka malutka. Kruszynka" – niemowlę pochowano w grobie męża.
Po wszystkim zamieszkała w Kijowie - w dwupokojowym mieszkaniu, o jakim marzyli. Nie chciała żyć, a z drugiej strony chciała mieć dziecko, by nie pozostać sama. Miała wtedy 25 lat. W końcu poznała mężczyznę. Opowiedziała mu swoją historię i o swoich uczuciach. "Mam jedną miłość, na całe życie. Wszystko mu odsłoniłam... Spotykaliśmy się, ale nigdy nie zapraszałam go do siebie, do domu, nie mogłam. Tu jest Wasia...".
I znów wbrew zaleceniom lekarzy urodziła chłopca - Andriejka. Przyszedł na świat cały, ale nie do końca zdrowy. Był chorowity, ale i zdolny. Ona przeżyła wylew. W snach widywała swojego męża i córkę. "Tak właśnie żyję... W realnym świecie i równocześnie – w nierealnym. Nie wiem, gdzie się lepiej czuję... " – opowiadała. Ludmiła wciąż żyje i niezmiennie mieszka w Kijowie.
Zobaczyłam go... Był obrzmiały, spuchnięty... Oczu prawie nie było widać... 'Trzeba mleka. Dużo mleka! – powiedziała ta lekarka. – Żeby wypili przynajmniej po trzy litry'. 'Ale on nie pije mleka”. 'To teraz wy‑ pije'. Wielu lekarzy i wiele pielęgniarek, a zwłaszcza salowych w tym szpitalu po jakimś czasie zacznie chorować. Poumierają. Ale wtedy tego nikt jeszcze nie mógł wiedzieć...
Wasia zaczął się zmieniać – codziennie przychodziłam do kogoś innego... Oparzenia wychodziły na wierzch... W ustach, na języku, na policzkach – najpierw pojawiały się małe ranki, potem się rozrastały. Śluzówka odchodziła płatami, takie białe błonki… Kolor twarzy... Kolor ciała… Siny… Czerwony… Szarobrunatny... A ono jest takie całe moje, takie kochane! Tego nie da się wypowiedzieć! Nie da się napisać! Nawet przeżyć...
Stolec od dwudziestu pięciu do trzydziestu razy na dobę. Z krwią i śluzem. Zaczęła mu pękać skóra na rękach, na nogach... Całe ciało pokryło się bąblami. Kiedy kręcił głową, na poduszce zostawały kępki włosów... A wszystko takie kochane, bliskie... Próbowałam żartować: "To nawet lepiej. Nie muszę przynosić grzebienia".
Ktoś mi tłumaczy: "Niech pani pamięta, że ma przed sobą już nie męża, nie ukochanego, ale obiekt radioaktywny o wysokiej gęstości skażenia. Nie jest pani samobójczynią. Proszę się wziąć w garść". A ja jak szalona: "Kocham go! Kocham go!". Kiedy on spał, ja szeptałam: "Kocham cię!". Kiedy szłam przez dziedziniec szpitalny, powtarzałam: "Kocham cię!". Kiedy niosłam basen: "Kocham cię!".
Pokazali mi ją... Dziewczynka... :Nataszeńka – powiedzia‑łam. – Tatuś dał ci imię Natasza". Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów... Wrodzona wada serca... Po czterech godzinach powiedzieli mi, że dziewczynka umarła. I znowu, że nie mogą mi jej oddać! Jak to nie oddacie?! To ja wam jej nie oddam!