Czarnobyl zmienił kształt świata o wiele głębiej niż Holokaust. O Holokauście, choć jest "niewypowiadalnym" powstają prace naukowe, powieści i filmy – kultura przepracowuje traumę. Czarnobyl to hekatomba "niedoceniana" – nieopisana, wyparta. Z reportaży Aleksijewicz można wysnuć wniosek, że jest tak dlatego, że czarnobylska awaria zmieniła naszą filozofię, naukę i religię do takiego stopnia, że boimy się tego dowiedzieć.
Kiedy wybuchła elektrownia w Czarnobylu, 26 kwietnia 1986, miałam rok i dwa miesiące. Dostawałam płyn Lugola łyżeczką, a rodzice, tak jak i wszyscy sąsiedzi, nie wychodzili z domów. Władza uspokajała, tak jak podaje Swietłana, że "to zwykły" pożar. Mieszkańcy Prypeci, miasta sąsiadującego z elektrownią, nazywanego dzisiaj "Miastem Duchów", opowiadali, że pożar zaiste "niezwykły", niezwykle piękny. Ludzie zajeżdżali się jak najbliżej reaktora, żeby pooglądać malowniczą łunę, którą wywołał wybuch. Dopiero po kilku godzinach poczuli drapanie w gardle, ból głowy. Nad ranem żołnierze kazali im opuścić domy, zabrać jak najmniej dobytku, zostawić swoje ukochane zwierzęta. Myśleli, że wrócą za kilka dni. Okazało się, że nie mogą wrócić nigdy. Wokół reaktora powstał zakażony pas ziemi nazywany "strefą", w którym zabronione było osiedlanie się. Ziemia jałowa, puste pola porośnięte roślinnością, z opustoszałymi domostwami, w których zamieszkały zwierzęta.
Kraina duchów
Przesiedleni ze strefy do końca życia nie pogodzili się ze stratą swojej małej ojczyzny. Tym bardziej, że "czysty" kraj nie był otwarty na ich przyjęcie. Postrzegano ich jak "żywe trupy", które noszą w sobie zarazki śmierci – niezdatni do miłości, do założenia rodziny. Podchodzono do nich z wręcz metafizycznym lękiem. Oni zaś tęsknili do ziemi, na której wzrastali, a gdzie musieli wszystko pogrzebać i to w dosłowny sposób: skażone promieniowaniem przedmioty musiały zostać zakopane, nawet wierzchnia warstwa gruntu musiała zostać przysypana nową ziemią.
Część mieszkańców strefy nie chciała zostawić swoich domostw. Byli wywożeni, ale potem wracali, przemykając się między patrolami, do pozostawionych samym sobie psów, kotów, kogutów i krów. Widywano babinki zawinięte w celofan, który miał ochraniać przed promieniowaniem, dojące krowy owinięte w celofan, żeby mleko nie zostało napromieniowane. Babinki nie wierzyły w promieniowanie – przecież nie było go widać, a pola wyjątkowo obrodziły.
Miłość i wódka
Najlepszym lekarstwem na wszystko była wódka. Strzał wódki pomagał żołnierzom zjeść "świecący" obiad, którym przyjmowały ich babinki, kiedy ci patrolowali strefę, żeby babinki z niej przymusowo wysiedlać. Wódka pomagała żołnierzom też w pierwszych dniach po wybuchu, kiedy byli delegowani do "sprzątania" wokół reaktora. W większości – jak pisze Swietłana, byli to ochotnicy, który sami zgłosili się, aby zostać "bohaterami". "Bohaterzy" ci chodzili po dachu reaktora gasząc radioaktywny pożar, ubrani w ołowiane fartuchy, które miały ochronić ich przed śmiertelnymi dawkami promieni. Niestety, nie ochraniały ich od dołu, a na nogach mieli znoszone żołnierskie buty.
Książkę Swietłany rozpoczyna historia miłosna. Historia dziewczyny, która jest zakochana właśnie w takim żołnierzu, który idzie na dach, żeby ugasić reaktor. Kiedy wraca do niej, okazuje się, że natychmiast musi być hospitalizowany, i to potajemnie, w moskiewskim szpitalu. Dziewczyna jedzie za nim i pielęgnuje go w "czarnobylskiej chorobie".
Wszyscy bohaterzy katastrofy muszą zostać ukryci, nikt nie może zobaczyć, co się z nimi dzieje. Trwa zacieranie śladów, wielka ideologiczna kampania, która ma wojenną retorykę i radosny ton. Pokonaliśmy awarię! Dzielni chłopcy poradzili sobie z niebezpieczeństwem! Wielu mieszkańców Białorusi jest przekonanych, że rozpoczęła się nowa wojna, a my zbliżamy się ku zwycięstwu.
"Atom" to jednak dziwny wróg, z którym nie można się zmierzyć, którego nie można pokonać. Swietłana, zbierając świadectwa osób, których dotknął wybuch czarnobylskiego reaktora pisze o faktach, danych, wydarzeniach, a jednak jej książka układa się w zupełnie inną opowieść. Poetycką i tragiczną opowieść o końcu świata, który wydarzył się tuż obok, zmienił wszystko, a my desperacko chcemy żyć dalej tak, jakby nic się nie zmieniło.
Do procesu zapominania przyczynia się nie tylko polityka władz, ale także polityka naszej własnej pamięci, która nie potrafi pamiętać, ponieważ nie pojmuje. Czarnobylska katastrofa staje się metafizyczną zagadką, a my społeczeństwem, post-apokaliptycznym, które żyje w matrixie, ponieważ prawdziwy świat został wypalony do kilku metrów gruntu tamtej strasznej nocy.
Podtytuł "Czarnobylskiej modlitwy" brzmi: "Kronika przyszłości", bo też książkę tę czyta się jak powieść science-fiction, sprawozdanie z nieludzkiego świata. Holokaust "ludzie zgotowali ludziom", Czarnobyl z książki Aleksijewicz jest zaś jak gniew nieznanego boga, wymyka się ludzkiemu poznaniu. Czarnobylska katastrofa jest gorsza od Zagłady, sugeruje Aleksijewicz, bo zadaliśmy ją nie tylko bliźnim, ale też niewinnym zwierzętom, roślinom, ziemi.
Mimo wszystko
Tak jak Zagłada jednak, także i wybuch w Czarnobylu, nie zniszczył do cna kultury. Okazało się, że człowiek jest na tyle: głupi? nieracjonalny? wspaniały?, że potrafi przeżywać codzienność nawet w strefie radioaktywnej, bo ważniejsze jest dla niego mieszkanie przy swoim sadzie, zbieranie swoich plonów. Silniejsze niż strach przed śmiercią jest – jakkolwiek byśmy jej nie wartościowali – miłość do ojczyzny, do drugiego człowieka, a nawet miłość własna.
Tytuł książki Swietłany "Czarnobylska modlitwa" oddaje także ton, jakim napisana jest książka. To nie jest książka o Czarnobylu jako o wydarzeniu – to książka o świecie Czanobyla, jego mieszkańcach. Tych fizycznie tam obecnych i tych mentalnie zamieszkałych. O języku Czarnobyla, jego przenośniach i idiomach. O ofierze i ofiarach. To modlitwa o ich zbawienie, ale także o zbawienie dla nas samych, którzy to przeżyliśmy. To spowiedź osób, które "pogrzebały" swoją pamięć o Czarnobylu, bo była zbyt chora i bolesna. To też próba opowiedzenia o tym, co stało się z białoruską historią, która w tym samym momencie, kiedy wybuchał reaktor była poddawana wybuchowym przemianom. Rozpadał się atom i rozpadał się Związek Radziecki.
"Promieniowanie" jest u Aleksijewicz jednocześnie dosłowne i symboliczne. O zabójczych promieniach czyta się jak o czarnej magii, złych urokach rzucanych na niewinnych. To także metafora społeczna. Dotknięci "czarnobylską stygmą" są społecznie wykluczani, nazywani "świetlikami" i wyłączani z życia "zdrowych", jakby choroba popromienna była trądem, którym można się zarazić. Mężczyźni nie mogą mieć dzieci, kobiety boją się je mieć. Kolejne historie, które opowiada Aleksijewicz utwierdzają w przekonaniu, że koniec świata miał już miejsce i wydarzył się tak, jak w wierszu Miłosza – nikt go nie zauważył.
"Czarnobyl jest nieodczytanym znakiem dla XXI stulecia", pisze we wstępie Aleksijewicz. Tłumaczy się, dlaczego napisała tę książkę. Wchodzi tym samym do grona swoich bohaterów – jest reporterką, ale także Białorusinką, która ma swoją czarnobylską historię, która nie daje jej spokoju. W reportażach "stamtąd" szuka słów, żeby opisać tę "lukę w historii", z której, jak pisze, "wyjrzała nieskończoność". Jej reportaże, które czasem przypominają traktat filozoficzny, czasem horror, a czasem opowiadanie Lema, zbierała ponad 20 lat. Rozmawiała z byłymi pracownikami elektrowni, z uczonymi, z lekarzami, z żołnierzami, z nielegalnymi mieszkańcami Strefy, z tym, którzy "są Czarnobylem".
Z ich świadectw wysłuchanych przez Aleksijewicz przebija przekonanie, że ani oni, ani ich rozmówczyni tego nie zrozumieją, a ich słowa są jak opowieść w języku, którego nie pojmują. Opowiadają jednak o wszystkim z nadzieją, że to, co mówią, pojmą przyszłe pokolenia. A przynajmniej modlą się o to, aby tak się stało.