
Już na wstępie widać, że reżyser konsekwentnie realizuje swój styl i wprowadza pewne zamieszanie, które towarzyszy przez ponad dwugodzinny seans. "Midsommar" na początku wcale nie toczy się w ciągu dnia i zaczyna się od "zwykłej" rodzinnej tragedii. A to tylko preludium do prawdziwej katastrofy w życiu Dani - głównej bohaterki granej przez niezwykle utalentowaną Florence Pugh ("Lady M.").
Wszystko się wyjaśnia, kiedy pada hasło "Szwecja" i wyprawa na pogańskie święto organizowane w czasie tytułowego przesilenia. Trzeba przyznać, że Aster długo każe nam czekać na mięsiste konkrety. Z tragedii rodzinnej, przechodzi do amerykańskiej komedii młodzieżowej, by wreszcie rozpocząć właściwy folk horror. A i tak co chwilę będą miały miejsce pewne załamania atmosfery.
Takich groteskowych sytuacji jest o wiele więcej. W jednym momencie autentycznie podskoczyłem na fotelu, ale były też i sceny, które śmieszyły bardziej niż powinny (aż przypominało mi się tegoroczne "To my"). Myślę, że wielki wpływ na ten film, oprócz wyraźnego ukłonu w stronę Stanleya Kubricka i Alejandro Jodorowsky'ego (za przepiękne zdjęcia znów odpowiada Polak Paweł Pogorzelski), miało kino Gaspara Noé i... narkotyki.
"Midsommar" nie bazuje na straszeniu zjawiskami paranormalnymi. Nazwałbym go raczej horrorem emocjonalnym, bo przecież nawet kłótnia, zazdrość i zdradza może przerodzić się w koszmar gorszy, niż jakieś tam demony i zombie. Zwłaszcza wtedy, gdy jesteś pod wpływem nieznanych substancji psychoaktywnych. I coś źle weszło.