Mija właśnie dziesięć lat od śmierci Marka Kotańskiego. Anioła narkomanów, który wyklętym tego świata dawał nadzieję na nowe, lepsze życie. Co to znaczy lepsze? Życie bez nałogów.
Kiedy zaczynasz brać, czy to w świecie imprezowych szaleństw, zawodowej kariery czy walki z utrapieniami codzienności, wchodzisz do innego świata. Gorszego? Na początku innego. Chwilowa ekscytacja okupiona jest w prawdzie "zjazdem", ale i tak najczęściej łapczywie chwytasz się tej odskoczni. Wciąga? Nie, po prostu tego chcesz. Chwila relaksu szybko staje się częścią twojej tożsamości. W świecie przesiąkniętym chemiczną stymulacją to brzmi jak sztampa, ale jest zawsze coraz gorzej – coraz głębiej, coraz dalej, coraz więcej. Czy to alkohol, "dragi", psychotropy czy toksykacje bardziej prozaiczne. Niektórzy wąchają nawet klej.
Wszystkie odcienie tej szarości łączy jedno – wpadasz w matnię kolejnych demonów. Kłamstwo, gniew, agresja, depresja, brak opanowania, kradzieże. Wtedy stajesz się wrogiem świata, a dla wrogów jest tylko jeden los – odrzucenie.
Wierzył w tych, którym nikt nie chciał już dać szansy
Tymi okropnymi, opryskliwymi, zaniedbanymi, niechcianymi, często najzwyczajniej w świecie oplutymi i brudnymi, zająć chciał się Marek Kotański. – Zarzucał innym brak gotowości do zajmowania się brudnymi sprawami, jak nazywał sprawy ludzi uzależnionych, zagubionych, niechcianych, żyjących na marginesie, czasem w sensie dosłownym brudnych, zaćpanych, zaniedbanych – tłumaczy jedna z współpracownic Kotańskiego, Jolanta Łazuga-Koczurowska.
Sedno jego poglądów zawierało się w jednym tylko stwierdzeniu: "Ta fantastyczna wiara w pokłady dobra i wielkich możliwości tkwiących w każdym człowieku, bez względu na to kim jest w obecnej chwili, pozwala mi zawsze głęboko i szczerze wierzyć, że tym razem na pewno się uda” – czytamy w jego biografii.
Dlatego od zawsze pomagał tym, którzy nie mogli liczyć na niczyją pomoc. Pomagał tym, którym pomóc nikt nie chciał. Pomagał tym, którzy w powszechnym mniemaniu na pomoc nie zasługiwali. Narkomanom, więźniom, bezdomnym, samotnym, opuszczonym, wyklętym. Szukał w nich tych "pokładów dobra", samemu starając się wykrzesać z siebie jak najwięcej życzliwości, współczucia, dobroci.
Najpierw był Monar
Początki Monaru sięgają 1974 roku, kiedy Kotański podjął się pracy w Szpitalu Psychiatrycznym w Garwolinie. To tam pierwszy raz podopiecznych poddał wymyślonej przez siebie terapii "społecznościowej", opierającej się na wzajemnym wsparciu. Oficjalnie Monar ruszył w 1981 roku pod nazwą Młodzieżowego Ruchu na Rzecz Przeciwdziałania Narkomanii. Kotański był przekonany, że zniewolonym przez nałóg może pomóc wyłącznie poza murami szpitala. Tak powstały pierwsze ośrodki.
Dzisiaj placówek tego typu jest 25, wszystkie rozsiane po całej Polsce. W tej chwili Monar to jeden z największych zorganizowanych ruchów pomocy narkomanom na świecie. Za swojego życia Kotański założył też Markot – organizację walczącą z problemem bezdomności. Powołał również do życia "Młodzieżowy Ruch Czystych Serc", który miał zapobiegać uzależnieniu młodzieży od alkoholu i narkotyków. Dzięki niemu w całej Polsce działa 27 poradni terapeutycznych oraz kilka hospicjów. Był też założycielem "Stowarzyszenia Solidarni wobec AIDS-PLUS", pomagającemu nosicielom wirusa HIV.
Inny współpracownik, Krzysztof Balcerek, wspomina Kotańskiego, który uwielbiał prowokację, wygrywał prowokacją, był mistrzem prowokacji: – Niejednokrotnie impulsywny, wybuchowy, zaskakiwał ludzi wokół, którzy nie rozumieli takiego zachowania. Później okazywało się, że intuicyjnie czuł, że jakaś sprawa musi zostać otwarta, nazwana, powiedziana wprost. Zaskakujące u niego było to, że potrafił w ciągu minuty z człowieka, który był ostry, zdecydowany, nawet bezwzględny, stać się osobą niezwykle ciepłą, życzliwą i przyjazną – opowiada w swoich wspomnieniach Balcerek.
"Miał głowę pełną pomysłów"
Jak czytamy w biografii Kotańskiego, apelował on między innymi, by raz w roku obchodzić dzień dawania i wymiany niepotrzebnych rzeczy. W 1997 podczas powodzi stulecia Kotański zorganizował "Serc pospolite ruszenie" i wysyłał do zalanych polskich miast 27 konwojów i pociągów z żywnością, odzieżą i najpotrzebniejszymi artykułami.
– Był osobą bardzo emocjonalną. Szybko reagował. Pamiętam takie spotkania, gdy było cicho, jakoś letnio i nijako. Wtedy wybuchał, wchodził w taki rodzaj spięć i prowokacji, aby ludzie zaczęli mówić autentycznie i szczerze czego chcą, co jest dla nich ważne i prawdziwe. Puszczał taką iskrę, zapalał. Ludzie pozwalali Markowi na mocne słowa, na ostre traktowanie, bo czuli, że naprawdę walczy o coś ważnego dla nich, że to nie jest drętwe gadanie, jakieś wydumane psychologizowanie, tylko ostra walka o drugiego człowieka – pisze dalej Balcerek.
Szybki koniec
Henryk Kusy, jego dawny podopieczny, najbardziej pamięta rozmowę, którą odbył dzień przed śmiercią Kotańskiego. – Wyglądałem przez okno, kiedy on wyszedł ze swojego biura i mówi: „Heniu, zobacz, okradli mi garaże! Jak już Kotańskiego okradają, to tragedia. Muszę pozdejmować złoto z palców, bo jak dostanę zawału, to mnie jeszcze w trumnie okradną...” Ja na to: „Prezes, co ty opowiadasz, jeszcze będziesz żył, a żył…” – pisze we wspomnieniach Kusy.
Kotański zginął niefortunnie, śmiercią wydawałoby się niesprawiedliwą. Kiedy jechał do swojego domu, w Nowym Dworze Mazowieckim pod koła wtargnął mu pijany rowerzysta. Takim jak on Kotański często starał się pomóc. Odbił swoim Jeepem w bok, ale nie zdołał opanować samochodu i uderzył w drzewo. Nie miał szans.
Wszyscy zapamiętają jego charakterystyczne krzaczaste wąsy i długie włosy, zawsze związane na gumkę.
Więcej wspomnień o Marku Kotanskim przeczytasz tutaj