Kto przynajmniej raz w życiu nie pomyślał o podróży do USA? Pewnie każdy – w końcu żyjemy w całkowicie zamerykanizowanej kulturze. Filmy, seriale, produkty, częściowo nawet nasz styl życia. Ale już na miejscu można się nieźle zdziwić. I tak na przykład oby wam nigdy w Stanach Zjednoczonych nie odwołali samolotu. W porównaniu z tym, co mamy w Europie, taka sytuacja to piekło na ziemi.
Twoje bezpieczeństwo to twoja odpowiedzialność
"Your safety is your responsibility" – to hasło, które najczęściej usłyszysz w amerykańskim parku narodowym. I powie ci je uśmiechnięty od ucha do ucha (serio, są kreskówkowo przerysowani) ranger w charakterystycznym beżowym stroju z tym słynnym kapeluszem.
To taka drobna różnica między Polską a Stanami Zjednoczonymi. U nas obrażą cię w internecie, ale ratownik z kamienną twarzą ściągnie cię z Giewontu, jeśli na szczycie w japonkach złamiesz sobie nogę.
W USA o pomoc w podbramkowej sytuacji na łonie przyrody – a przyrody jest tam mnóstwo – jest znacznie trudniej. Po pierwsze: z reguły nie ma zasięgu. Po drugie: nie licz na żadną taryfę ulgową w razie kłopotów. Pomoc będzie droga. Każdy z was pewnie słyszał o tym, jak droga jest opieka medyczna w USA. W tej kwestii nie jest inaczej.
Od tej zasady oczywiście są wyjątki. Choćby w Wielkim Kanionie w parku narodowym mają na stanie helikopter, który cię za darmo przetransportuje do szpitala. Ale tam już zaczyna się naliczanie kosztów.
Aha – tak, wiem, zaraz się podniosą głosy, że to po prostu miejsce dla odpowiedzialnych ludzi. I że jest takie coś jak ubezpieczenie. Ale pamiętajcie, że życie nie jest czarno-białe.
Nie ma samolotu? No to masz pecha
To jak u Kochanowskiego – nie wiesz jak cenne jest twoje zdrowie, dopóki się nie zepsuje. I analogicznie: dopóki nie odwołają ci lotu w USA, nawet nie wiesz, jak cywilizowanym miejscem jest Unia Europejska.
Sam to przeżyłem, kiedy w ciągu doby DWUKROTNIE odwołano mi lot do Miami. Chciałem się tam dostać z Nowego Jorku. Pierwszy lot – bezpośredni – odwołano dzień wcześniej wieczorem. A leciałem o świcie kolejnego dnia.
Dostałem więc kilka propozycji innych podróży. Wybrałem lot z przesiadką w niewielkim (jak na USA) mieście w stanie Virginia – w Norfolk. Tam miałem czekać kilka godzin. Ostatecznie po znacznie dłuższym oczekiwaniu już wieczorem… odwołano kolejny lot do Miami. Zostałem na lodzie.
Dlaczego na lodzie? Bo Amerykanów prawdę mówiąc niewiele interesuje. W Europie dostałbyś wielkie odszkodowanie i hotel. A tam po prostu znowu musiałem wybrać alternatywny lot. Oczywiście dzień później, więc musiałem koczować w Norfolk.
I to dosłownie koczować. Bo jak już wspomniałem, na odszkodowanie w USA za odwołany (nawet nie za spóźniony!) nie ma co liczyć. Zapytałem pracownika moich linii o hotel. Powiedział mi, że kilka mil dalej jest taki z niskimi cenami… Noc spędziłem na lotnisku.
Masz cukrzycę? Też masz pecha
Pamiętacie tę drakę sprzed lat? Amerykański Kongres uznał, że pizza to warzywo, o czym bębniły media na całym świecie.
Żarciki z tego były rzeczywiście uzasadnione, a prawdę mówiąc Amerykanie… naprawdę nie jedzą warzyw. To znaczy no dobra, jedzą. Są dostępne w sklepach i są często smaczniejsze niż u nas (bo jest tam gorąco i więcej słońca, a do tego nie brakuje im wody do podlewania ich).
Ale jakby tak żywić się na mieście, to właściwie… jak nie zamówisz sałatki, to raczej ich nie zjesz. Amerykanie generalnie żyją na cukrze. Glukozę zapijają fruktozą.
Obrazek pierwszy: hotel dużej, międzynarodowej sieciówki w Nowym Jorku. Może nie najwyższa półka (a nawet na pewno nie), ale w Wielkim Jabłku można znaleźć znacznie gorsze miejsca. Tak mniej więcej co przecznica.
W hotelu było śniadanie i to takie typowo amerykańskie. Czyli bajgle, krem czekoladowy, masło orzechowe, naleśniki, syrop klonowy, tosty francuskie. To na słodko. A do tego smażony bekon i inne kiełbaski. To na ostro. Plus jakieś jogurty, do nich słodkie posypki itp. Bo może nie wiecie, ale Amerykanie nie mają żadnego problemu z tym, żeby zjeść gofra posypanego cukrem oraz borówkami oraz z bekonem.
Rzecz w tym, że nie masz wyboru. Nawet w kąciku sali nie znajdziesz warzyw. Owoce już tak, ale to przecież dalej węglowodany. Nikt nawet nie zakłada, że z cukrem może ci być "odrobinę" nie po drodze.
Obrazek drugi: jakakolwiek kawiarnia czy knajpa. To nie jest tak, że taki mi się po prostu hotel trafił. Jeśli pójdziesz zjeść śniadanie na mieście, to bardzo często oferta jest podobna. Bo tak po prostu Amerykanie jedzą. Z warzyw to najwyżej dostaniesz opiekane ziemniaki.
Jesteś potencjalnym oszustem
To trochę dziwna sprawa. Bo naprawdę – Amerykanie to przemiły i bardzo życzliwy naród. Polacy w porównaniu z nimi są typowymi burakami, gotowymi powbijać sobie noże w plecy przy każdej okazji. Naprawdę. A oni pomogą zawsze – czy z przebitą oponą, czy na kempingu oddadzą ci swoje jedzenie, jeśli będą już wyjeżdżać... no cokolwiek.
A mimo to wszędzie jesteś potencjalnym oszustem.
Na stacji benzynowej od ręki nic nie załatwisz bez karty kredytowej. Najpierw ją wkładasz do dystrybutora, autoryzujesz transakcję, a dopiero potem lejesz paliwo. I płacisz za to, co nalałeś.
Chcesz zapłacić gotówką? Nie masz karty kredytowej albo po prostu maszyna nie akceptuje twojej (polska kredytówka rzadziej działa niż nie działa, bo trzeba jeszcze podać kod pocztowy, a wpisanie jakiegokolwiek amerykańskiego nie pomaga)? Najpierw idziesz do kasy i płacisz np. za pięć galonów. A dopiero później lejesz. Absolutnie nie ma żadnej szansy, że najpierw zalejesz, a potem zapłacisz – jak u nas.
I to się powtarza. W hotelu właściwie zawsze musisz zostawić depozyt, bo coś zniszczysz. Trafiłem nawet do knajpy z obsługą, gdzie i tak musiałem zapłacić z góry (!!!).
IT’S THE LAW
To trochę przewrotne, bo z jednej strony trudno mówić o dzikim kraju, jeśli funkcjonuje w nim prawo. Ale amerykańskie prawo (to oczywiście trochę zmienia się poszczególnych stanach) jest absolutnie przerysowane.
Fraza "IT’S THE LAW" jest tam właściwie na każdym kroku i straszy konsekwencjami za prawie wszystko. Można mieć wręcz wrażenie, że prawo to jedyna rzecz, której Amerykanie się boją. A prawo reguluje wszystko.
Nawet na skrzyżowaniach wiszą tabliczki, które informują o wysokości grzywien za dane wykroczenia. Za przekroczenie prędkości w okolicy szkoły można trafić prosto przed sędziego.
A znowu uśmiechnięty ranger w Zion National Park (akurat tam mnie to spotkało) powie ci, że za odpalanie drona na terenie parku można trafić do więzienia.
Na sześć miesięcy.
Sto kilometrów do domu
Słyszeliście o czymś takim, jak eksurbanizacja? Pewnie nie, bo raczej na to zjawisko mówi się po prostu z angielskiego – urban sprawl.
Niby każdy wie, że urban sprawl to amerykańska specjalność, bo przecież własny dom i samochód to element tej kultury. Tam każdy chce mieszkać w domu (nie dotyczy wschodniego wybrzeża i miast takich jak Nowy Jork), nawet jeśli będzie on z dykty. I każdy chce mieć samochód.
Urban sprawl najmocniej doświadczyłem w Los Angeles. Spójrzcie na to zdjęcie: to nocny widok z Griffith Observatory na Los Angeles. Pięknie, prawda?
A teraz uświadomcie sobie, że na zdjęciu widać może… jakąś jedną piątą miasta. I spójrzcie na podobne ujęcie w dzień:
Widać downtown i… jak gdyby las. Wieżowce otacza ocean niskiej zabudowy (choć i tak to w miarę blisko centrum, więc zdarzają się większe budynki), którą przytłacza roślinność. Los Angeles (jak i wiele innych miast) to bowiem miejsce, gdzie praktycznie nie uświadczysz swojskiego bloku (czy apartamentowca).
Tam każdy ma dom. Nawet jeśli ten dom w biednej dzielnicy ma powierzchnię dwupokojowego mieszkania w Polsce. Takie też widziałem. Ale jeśli każdy ma dom, a w całej aglomeracji mieszka niespełna 19 milionów osób, to zaczyna się robić ciasno.
Efekt? Podczas mojej wizyty w tym mieście zapragnąłem pojechać z Santa Monica do San Bernardino. Tam zaczyna się "pozamiejski" fragment Route 66, która ciągnie się także przez Kalifornię (aż do oceanu, kończy się właśnie w Santa Monica).
Rozmyśliłem się, kiedy odpaliłem nawigację. 78 mil autostradą przez miasto. 125 kilometrów z jednego krańca aglomeracji do drugiego. To tak jakbyście jechali autostradą z Warszawy do Łodzi, a za oknem nie rosły ziemniaki, tylko ciągnęłyby się kilometry domów. Non stop.
Dokładając do tego fakt, że choć w Los Angeles autostradowa norma to jakieś pięć pasów w jedną stronę, a wszyscy i tak stoją w korku, miałem półtorej godziny drogi w jedną stronę. Darowałem sobie.
I taka dygresja: jeszcze w liceum poznałem w wakacje dziewczynę, ale wraz z początkiem roku szkolnego wszystko się rozleciało, bo mieszkała w innym mieście. Raptem 46 kilometrów dalej. W Los Angeles dziewczyny można chyba szukać tylko na własnej "ośce". Wyobraź sobie, że poznajesz kogoś w sieci. Niby mieszka w twoim mieście, ale jednak sto kilometrów dalej…