Przez zalaną stację II linii metra na Powiślu oraz spowodowany przez to paraliż miasta mieszkańcy stolicy są wściekli. Pojawiają się głosy, że metro powinno przebiegać nad ziemią. – To absurdalny pomysł – mówi nam Paweł Piskorski, były prezydent Warszawy, za którego rządów zapadały najważniejsze decyzje w kwestii budowy metra.
Most Świętokrzyski został już oddany do użytku kierowców, jednak Wisłostrada wciąż jest zamknięta. Objazdy doprowadzają niektórych kierowców do szału. Zalanie stacji metra Powiśle sparaliżowało część Warszawy. Pojawiają się pytania: po co kopać tunel metra pod rzeką? Nie byłoby lepiej poprowadzić je pod Mostem Świętokrzyskim lub wybudować estakadę nad Wisłą? Okazuje się, że nie. Co więcej, gdyby trzymano się pierwotnych planów, metro wyglądałoby dziś zupełnie inaczej.
Nie czuje się pan winny tego zamieszania w Warszawie?
Ani trochę. Metro nad ziemią było nierealne i niepotrzebne. Wykopanie tunelu pod Wisłą to nie jest trudne przedsięwzięcie. Nowy Jork, Paryż, Londyn mają metra, w których w jednym miejscu 6-7 linii potrafi "nakładać się" pod ziemią na siebie. U nas wystarczyło wykopać jeden korytarz. Budowanie nadziemnego metra niosłoby za sobą wielkie koszty, nie tylko pieniężne, ale też urbanistyczne i architektoniczne. Taka koncepcja byłaby dobrym rozwiązaniem 100 lat temu, a nie dziś.
Z całą pewnością ktoś spartaczył pracę. Z tego co wiem, doszło do przerwania linii podziemnej niecki wodnej. W wyniku tego budowaną stację zalało. To nie katastrofa naturalna. Ktoś zawalił swoją robotę, albo popełniono błędy już na poziomie badań geologicznych. Badanie takiego terenu to przecież geologiczne abecadło.
Ratusz analizuje sytuację, ale dobrze byłoby, gdyby ratusz nie był sędzią i podejrzanym w tej samej sprawie. Niech dochodzeniem zajmie się NIK albo powołana komisja. Wisła nie jest wielką rzeką, przepuszczenie pod nią jednej trasy metra jest banalne, nie powinno przerastać naszych możliwości.
Rozmawiałem z urbanistą, który powiedział, że druga linia metra jest tak krótka, bo brakuje skupisk ludzi, które mogłoby obsługiwać. Zgadza się pan z tym?
Mam zupełnie inny pogląd na tę sprawę. Mój projekt, przedstawiony w lipcu 2001 roku, zakładał budowę dwóch kolejnych linii, a nie tylko jednej. Druga i trzecia linia na odcinku śródmiejskim przebiegałaby tą samą trasą, później miały się rozgałęziać i obsługiwać wielkie osiedla jak Targówek czy Praga Południe. Wtedy metro nie narzekałoby na brak chętnych. Ułatwienie mieszkańcom podróżowania to jedno. Metro ma również charakter miastotwórczy, oprócz obsługiwania ludzi tworzyłoby nowe możliwości rozwojowe i lokalizacyjne.
To duży projekt i z pewnością kosztowny. Warszawa udźwignęłaby taki wydatek?
Pierwotnie metro miało być budowane w partnerstwie prywatno-publicznym. Koszt wyniósłby około 13 miliardów złotych. Dzięki temu można było zacząć budować, a miasto spłacałoby tę kwotę przez 30-35 lat. Nie musielibyśmy blokować innych inwestycji. Według tej koncepcji te pieniądze miały pochodzić z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Wtedy pracowała tam Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale nie znała się na tym. W rezultacie zamiast zaciągnąć kredyt, spłacać go latami, żeby nie zablokować innych inwestycji, wyszło tak, jak wyszło. Lech Kaczyński zastopował ten pomysł.
Dlaczego?
Doszukiwał się nieprawidłowości. Uważał, że inwestycja, która ma prywatnego partnera, to coś złego. Rozmawiałem z nim o tym, lecz nie dał się przekonać.
Nie znalazł pan sojusznika w osobie aktualnej prezydent Warszawy?
Hanna Gronkiewicz-Waltz przed pierwszymi wyborami deklarowała powrót do mojej koncepcji. Lecz później podjęła dwie fatalne decyzje: o wycofaniu się z realizowania tego pomysłu i skróceniu linii metra. Stwierdziła, że resztę się kiedyś dobuduje. To kuriozalna decyzja. Po pierwsze Warszawa potrzebuje rozbudowanego metra, po drugie koszt ewentualnej "dobudowy" byłby spory, końcowy rachunek byłby nawet o 1/3 większy niż za budowę wszystkiego od razu. Hanna Gronkiewicz-Waltz niespecjalnie znała się na tych sprawach. Ktoś jej źle doradził. Podjęto wiele błędnych decyzji.