„Niezniszczalne” mięśniaki? Stallone, Schwarzenegger i Van Damme wracają na srebrny ekran
Bogusz Dawidowicz
22 sierpnia 2012, 21:26·10 minut czytania
Publikacja artykułu: 22 sierpnia 2012, 21:26
Już za dwa dni polska premiera „Niezniszczalnych 2”. Sylvester Stallone, Arnold Schwarzenegger i spółka powrócą, aby znaleźć, wytropić i zabić! Ulubione mięśniaki kina może są już w wieku emerytalnym, ale nadal wiedzą, jak spuścić epickie manto.
Reklama.
Sylvester Stallone w równym stopniu, co Marylin Monroe swoją karierę oparł na fizycznej powierzchowności. Umięśniona, pozbawiona grama tłuszczu sylwetka w połączeniu z widocznym niedowładem lewej części twarzy nadawała jego osobie tragiczny rys i pewną dozę autentyczności w owładniętym eskapizmem świecie kina akcji.
Dynamicznie zmieniające się gusta masowej widowni wyrzuciły go poza główny nurt kina rozrywkowego. Stallone, wzorem swoich celuloidowych wcieleń, nie zamierzał dać za wygraną. Stanął do nierównej walki z ogarniającą go starością oraz niechętnymi producentami. Niedawno powrócił z aktorskiego niebytu, reaktywując swoje dwie najmocniejsze marki tj. serie filmów o Rocky’m i Rambo. Niewielu wróżyło mu powodzenie, lecz udało mu się wskrzesić promyk dawnej chwały i przynajmniej częściowo uchwycić klimat widowisk, których rodowód sięga lat 70. i 80. XX w. Osiągnął sukces tam, gdzie kryła się porażka „Die Hard 4.0” (2007) oraz „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki” (2008) – obrazów, które w powszechnej opinii fanów starały się na siłę powielać nie zawsze dobre schematy współczesnych produkcji z nachalnymi efektami komputerowymi na czele.
„Sly” obserwując falę nostalgii do lat 80., jaka nastąpiła we współczesnej popkulturze, wyczuł podatny grunt na kino akcji z nowym „szyldem”, nawiązujące wprost do tej dekady. Pomysł miał prosty – zebrać jak największą grupę starej gwardii, czyli aktorów kojarzonych z filmami sensacyjnymi, dać im do rąk wielkie spluwy, włożyć w usta zabawne „one-linery” i naprędce sklecić historię, będącą pretekstem do ogromnej ilości wybuchów oraz strzelanin. Stallone pisząc scenariusz i reżyserując „Niezniszczalnych” potrafił umiejętnie zagrać na prostych emocjach – dał widzom prawdziwych macho. Kogoś, kim choć przez moment pragnie zostać każdy chłopiec – zarówno ten kilku-, jak i kilkudziesięcioletni.
Męska część widowni cieszyła się, oglądając brutalną bajkę przedstawiającą „prawdziwych” facetów niejako zobligowanych do rozwiązania każdego problemu w sposób siłowy. Wykreowano samczy Eden, w którym istnieje honor i prawdziwa męska przyjaźń. Świat, w którym własnej kobiecie należy uwodnić, że jest się samcem alfa, tłukąc naprzykrzających się jej oprychów. Same zaś niewiasty zaludniające tę krainę okazują się pięknymi istotami nie wykazującymi chęci do nadmiernej emancypacji, a przede wszystkim oczekującymi ratunku od swoich muskularnych protektorów. A wszystko to podane z pewną dozą autoironii.
„Niezniszczalni” okazali się sporym przebojem i szansą dla „Sly’a” na powrót do hollywoodzkiej ekstraklasy. Obraz nie uniknął oczywiście krytyki. Po wstępnej euforii i zachwytach nad „gwiazdozbiorem” zebranym na planie zaczęto narzekać na liczne niedoróbki występujące praktycznie w każdym aspekcie filmu, z niektórymi scenami akcji włącznie. Nawet zakładając, że mamy do czynienia z czysto rozrywkowym widowiskiem, można mieć wiele obiekcji co do scenariusza czy też gry aktorskiej. Stallone’owi zarzucano także skrajny cynizm i żerowanie na miłośnikach dawnego kina sensacyjnego.
Trudno zaprzeczyć, że „Niezniszczalni” mają szereg mniej lub bardziej rażących niedoskonałości, ale zakładanie z góry, że „kiedyś było lepiej” jest często jedynie postrzeganiem dawnych produkcji przez pryzmat młodzieńczych sentymentów. Owszem, w latach 80. mieliśmy wybitne w swoim gatunku obrazy pokroju „Terminatora”(1984), „Predatora” (1987),czy też „Zabójczej broni” (1987), jednakże znakomita większość filmów przynależących do sensacji prezentowała co najwyżej poziom „Commando”(1985) lub „Tango& Cash”(1989). Te ostatnie niekoniecznie przetrwały próbę czasu, jawiąc się obecnie niczym niezamierzony pastisz, śmiesząc nieporadnymi dialogami, niedoróbkami natury technicznej i powodującym znużenie brakiem napięcia.
Nikt chyba nie spodziewał się, że nowy projekt Stallone’a będzie powiewem świeżości na miarę pierwszej „Szklanej Pułapki”(1988). Nietrafione wydają się zarzuty skierowanie w stronę „włoskiego ogiera” o odcinanie kuponów od dawnej popularności. Kino akcji od początku swojego istnienia było gatunkiem skrajnie komercyjnym, umiejętnie wykorzystującym społeczne nastroje, łechcącym próżność odbiorów. Zwyczajnym produktem, za który byliśmy i jesteśmy w stanie zapłacić.
W latach 70. o dobre samopoczucie Amerykanów, zaniepokojonych gwałtownie rosnącą przestępczością, dbali nieustępliwy gliniarz Harry Callahan z „Brudnego Harry’ego”(1971) oraz przeciętny everyman Paul Kersey z „Życzenia śmierci”(1974). Kersey (Charles Bronson), spokojny nowojorski architekt mścił się na zwyrodnialcach winnych napadu na jego rodzinę, pokazując, że przeciętny obywatel może wziąć sprawiedliwość we własne ręce. Kiedyś nikt nie krytykował Eastwooda za inkasowanie ogromnych pieniędzy za kolejne części przygód Callahana. Clint zwyczajnie spełniał wolę swoich fanów.
Hollywood nie miało także większych oporów przed zarabianiem na śmierci tragicznie zmarłego Bruce’a Lee. Aktor nawet nie doczekał premiery swojego Opus Magnum – „Wejścia smoka”(1973). Przedwczesna, a przede wszystkim owiana legendą śmierć Lee, połączona ze świetną jakością samego widowiska, pozwoliła wypromować nowy podgatunek kina akcji, nastawionego na eksponowanie efektownych walk wręcz. Bez tragicznego zgonu Bruce’a Lee zapewne nie byłoby „Karate Kid”(1984), a Jean-Claude Van Damme i Steven Seagal nie zrobiliby kariery.
Mityczna dla kina akcji dekada lat 80., „opanowana” w znaczniej mierze przez Arnolda Schwarzeneggera i Sylvestra Stallone’a, dała widzom bohaterów często iście komiksowych. Na zwiększającą się falę zbrodni i narkomanii, ogarniających całe Stany Zjednoczone, nie wystarczał już zwyczajny człowiek. Potrzebny był stworzony na zamówienie policji cyborg, „Robocop” (1987), lub chociaż spec od mokrej roboty, porucznik Marion Cobretti z filmu „Cobra”.
Schwarzenegger i Stallone, dzięki charyzmie oraz imponującym sylwetkom, stanowili znakomitą personifikację kultu siły i zdrowia, panującego w USA, w latach 80. Panowie prowokowali niechęć feministek traktując szorstko i beznamiętnie swoje niezwykle uległe filmowe wybranki. Jednocześnie wzbudzali podziw u przeciętnych mężczyzn: swoją skutecznością w działaniu i właśnie powodzeniem u płci przeciwnej. Szlagiery kina akcji z tego okresu bez ogródek angażowały się w politykę. W telewizji Amerykanie oglądali wrestlingowe przedstawienia z „Hulkiem” Hoganem niszczącym irańskiego „Żelaznego Szejka”. Na srebrnym ekranie Stallone przeciwstawiał się radzieckiemu imperium, walcząc z produktem sowieckiej myśli szkoleniowej Ivanem Drago w „Rocky’m IV”(1985). Jako John Rambo w „Rambo 3”(1988) wspierał afgańskich mudżahedinów w wojnie partyzanckiej z Armią Czerwoną. Sam Reagan przyznawał, że postać Rambo przyczyniła się do wzrostu liczby ochotników w amerykańskiej armii.
Niekwestionowanym priorytetem okazywały się oczywiście pieniądze. Schwarzenegger nigdy specjalnie nie ukrywał, że „Commando” miało zwyczajnie stanowić kontrakcję na „Rambo” i wykorzystać koniunkturę na opowieści o samotnych komandosach dziesiątkujących siły wroga. Producentów kina akcji sprzed kilku dekad i tych działających współcześnie łączy pragnienie zarobienia jak najwięcej i to jak najszybciej. Nie siląc się przy tym na przesadne wyrafinowanie.
Przy okazji promocji „Niezniszczalnych 2” Stallone i Schwarzenegger wprost twierdzili, że w latach 80. konkurowali przede wszystkim na ilość trupów na ekranie, jak i na najlepszą ekspozycję błyszczących mięśni, wysmarowanych oliwą. Liczyło się również to, któremu z nich udało się uśmiercić więcej ludzi w sposób bardziej spektakularny. Zabijanie w ich wykonaniu było już tylko atrakcyjnie opakowanym towarem, mającym cieszyć nasze oczy.
„Niezniszczalni” oraz wchodzący do kin sequel to nie jest wielkie kino, ale też nie rości sobie pretensji do bycia czymś ponad niezobowiązującą rozrywkę. Warto zauważyć, że Stallone ma aspiracje dostarczyć widzom towar na podobnym poziomie, na jakim czynił to w złotym okresie kariery – w latach 80. i pierwszej połowie lat 90. Zarówno wtedy, jak i teraz nie przyświecały mu przesadnie ambitne cele.
Niewielu pamięta, że Stallone po premierze pierwszego „Rocky’ego” przez pewien okres próbował sił w ciekawym repertuarze o zabarwieniu obyczajowym, ale to kino akcji zapewniło mu sławę, splendor i bogactwo. W drugiej połowie ostatniej dekady XX w. zapragnął zmiany swojego emploi, czego wyrazem można określić dramat sensacyjny „Copland”(1997). Obraz osiągnął jednak przeciętne wpływy w box-officie. Abstrahując od niezłego poziomu „Copland”, widownia najwyraźniej nie chciała zaakceptować Johna Rambo w roli nieporadnego gliniarza z nadwagą, ze smutną miną wałęsającego się po miasteczku. Kręcąc „Niezniszczalnych” i wcielając się w wiodącą postać Barneya Rossa, Stallone zwyczajnie pogodził się z tym, że ciąży na nim niezmywalne piętno niezwyciężonego bohatera kina akcji.
Finansowe powodzenie „Niezniszczalnych” jest w znacznym stopniu zasługą coraz większej dywersyfikacji popkultury. Mieszają się w niej różnorakie trendy i żaden nie wydaje się być obowiązujący. W kinie akcji zaistniała przestrzeń dla inteligentnych spryciarzy pokroju Bourne’a, młodocianych bohaterów trącących metroseksualizmem, a także brutalnych muskularnych herosów rodem z minionej epoki.
Liczna rzesza facetów, zmęczona współczesnymi życiowymi realiami, w których coraz bardziej zacierają się granice pomiędzy płciami z radością na dwie godziny kinowej rekreacji zatraci się w świecie z jasno określonymi rolami i w powszechnie obowiązującym patriarchacie. Z bohaterami kipiącymi testosteronem, zniewalającymi panie swoim pierwotnym magnetyzmem. Stawiającymi na swoim, wbrew społecznym konwenansom. A wszystko to po ty, by czule głaskać wybujałe ego niejednego niespełnionego macho, zasiadającego w ciemnej kinowej sali.
Przy całym protekcjonalnym spojrzeniu na nową serię Stallone’a wypada docenić sposób jej realizacji – twórcy w jak największym stopniu wystrzegają się efektów generowanych komputerowo, stawiając na autentyczne eksplozje i prawdziwy ludzki pot. Stallone wykpiwa współczesne gwiazdy kina akcji, kręcące większość niebezpiecznych scen na tle zielonej planszy. Równocześnie z nieskrywaną dumą podkreśla, że do dnia dzisiejszego większość kaskaderskich ewolucji stara się wykonywać własnoręcznie.
Po kontynuacji „Niezniszczalnych” trudno spodziewać się większych zmian w porównaniu do części pierwszej, nawet mając na uwadze fakt, iż Stallone’a na stołku reżyserskim zastąpił Simon West. Znaczące wydaje się większe względem oryginału zaangażowanie w projekt Schwarzeneggera oraz zatrudnienie w roli złoczyńcy mocno już zapomnianego Van Damme’a. Cieszy również fakt, iż zachowano konwencję filmu balansującego na granicy pastiszu i powagi. Ponoć partycypujące w projekcie wyblakłe już w większości gwiazdy, nie szczędzą autoironicznych uwag na temat przebiegu własnych karier.
Jednakże nie należy się łudzić, że nawet zauważalny skok jakościowy sequela „Niezniszczalnych” mógłby sprawić, że ci fani dawnego kina akcji, którzy utyskują na część pierwszą będą ukontentowani kontynuacją. Podczas seansów dawnych blockubusterów odbywają bowiem podróż w okres młodzieńczej beztroski. Na „Niezniszczalnych 2” spojrzą surowym okiem, bez tych wszystkich emocji i sentymentów, jakie towarzyszą im na samo wspomnienie hitów kina akcji z lat 80. Nie chcą dopuścić do świadomości tego, że zbudowali mit wokół czegoś, co już w zamyśle miało być zwyczajnym produktem „fabryki” snów.