
To jasne, że zdrowe ekologiczne jedzenie kosztuje więcej od tego zwykłego "sklepowego". Nie ma w tym nic złego – to naturalne i tak być powinno. W końcu aby uzyskać unijny eko certyfikat naprawdę trzeba spełnić szereg wymagań i ponieść niemałe koszty. Do tego zdrowa produkcja żywności jest o wiele mniej wydajna – ani krowa nie da tyle mleka, ile taka karmiona kiszonkami przyspieszającymi laktację, ani pole nie urodzi tyle, ile to napędzane chemią.
Upragniony listek, który jest oficjalnym symbolem przydzielanym przez Komisję Europejską produktom ekologicznym wyprodukowanym na terenie UE, przyznawany jest tylko na rok. Można go łatwo stracić, ponieważ co najmniej raz w roku przeprowadzana jest pełna kontrola i w gospodarstwie, z którego dany produkt pochodzi, i w przetwórni. Pełna kontrola oznacza, że sprawdzane są i pola czy pastwiska, i magazyny, i także księgowość firmy.
Jak mówi, we wsi wiele osób wie o tego typu przypadkach. Nikt raczej autora procederu nie potępia. Wręcz przeciwnie – ludzie ze wsi prędzej pośmieją się z mieszczuchów-turystów, że dają się tak nabierać. Że są frajerami? Ich problem.
A cena była oczywiście taka, jak być powinna za kozi ser – czyli sporo wyższa. Koza bowiem daje dziennie parę litrów mleka (gdy nie jest karmiona paszami przyspieszającymi laktację, jest to jeszcze mniej), a krowa kilkanaście. Nic dziwnego, że kozi ser jest droższy.
Faktem jest, że o tego typu nieprawidłowości łatwiej przy sprzedaży w domu lub na jakichś jarmarkach. Myliłby się jednak ten, kto by był przekonany, że nieprawidłowości nie dotyczą żywności ekologicznej sprzedawanej w eko-sklepach. Ostatni raport Inspekcji Handlowej w tej sprawie nie napawał optymizmem.
Do nieprawidłowości stwierdzonych w zakresie jakości produktów rolnictwa ekologicznego należały niezgodne w stosunku do zadeklarowanej w wartości odżywczej na opakowaniu wartości parametrów tłuszczu (np. stwierdzono 24,9 g/100 g tłuszczu podczas gdy deklarowano 15 g/100 g; stwierdzono 14,9 g/100 g, a deklarowano 22,4 g/100 g) i soli, niewłaściwe cechy organoleptyczne.
W oznakowaniu zakwestionowanych produktów rolnictwa ekologicznego stwierdzono:
– podanie numeru zagranicznej jednostki certyfikującej, podczas gdy produkt został zapakowany w Polsce, lub podanie numeru polskiej jednostki certyfikującej, podczas gdy produkt został wyprodukowany i zapakowany w innym kraju członkowskim,
– brak umieszczenia w oznakowaniu oznaczenia miejsca, w którym wyprodukowano nieprzetworzone produkty rolnicze, z których wyprodukowano końcowy,
– niewłaściwe umieszczanie nazw produktów w sklepach internetowych (np. soku zamiast napoju), nieuprawnione posługiwanie się określeniami odnoszącymi do produkcji ekologicznej (bio, eko),
– używanie w sposób nieuprawniony komunikatów o charakterze oświadczeń żywieniowych i zdrowotnych,
– podanie niezgodnego z prawdą kraju pochodzenia
Co ważne z punktu widzenia polskiego konsumenta – znaczna część zastrzeżeń dotyczyła produktów z zagranicy, w tym także spoza UE. Na to już parę lat temu na łamach pisma "KUKBUK" zwracał uwagę krytyk kulinarny Maciej Nowak.
"Spójrzcie na półki, przyjrzyjcie się etykietom. W większości są to certyfikowane ekologicznie produkty, przywiezione z niemieckich hurtowni. Czy to nie dziwne? (…) Dlaczego w tych rzekomych świątyniach zdrowia i dobrego samopoczucia tak mało serów zagrodowych, naturalnych soków owocowych, wędlin z małych masarni, kasz i makaronów z lokalnych młynów, przetworów z okolicznych spółdzielni mleczarskich, pieczywa z wiejskich piekarni?" – pisał Nowak w artykule zatytułowanym "Ekofrajerzy".