Ciekaw jestem, czy znalazłby się jakiś mieszczuch, który dałby radę rozpoznać, że jakiś kozi ser nie jest zrobiony w stu procentach z mleka koziego. Albo taki, który odróżni - po smaku - twaróg eko od zwykłego. I zdarzają się tacy producenci eko-żywności, którzy zdają sobie sprawę, że nie każdy "na gryza" zdoła stwierdzić, iż jest robiony w balona.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Kosztuje więcej i tak ma być
To jasne, że zdrowe ekologiczne jedzenie kosztuje więcej od tego zwykłego "sklepowego". Nie ma w tym nic złego – to naturalne i tak być powinno. W końcu aby uzyskać unijny eko certyfikat naprawdę trzeba spełnić szereg wymagań i ponieść niemałe koszty. Do tego zdrowa produkcja żywności jest o wiele mniej wydajna – ani krowa nie da tyle mleka, ile taka karmiona kiszonkami przyspieszającymi laktację, ani pole nie urodzi tyle, ile to napędzane chemią.
Gdy jakieś gospodarstwo ubiega się o certyfikat, musi przejść tzw. okres konwersji. Trwa to dwa lub nawet trzy lata – jest to czas potrzebny, aby ziemia całkowicie oczyściła się z pozostałości po produkcji konwencjonalnej. Jednocześnie eko-rolnicy muszą udowodnić, że znają zasady uprawy ekologicznej.
System - prawie - bez dziur
Upragniony listek, który jest oficjalnym symbolem przydzielanym przez Komisję Europejską produktom ekologicznym wyprodukowanym na terenie UE, przyznawany jest tylko na rok. Można go łatwo stracić, ponieważ co najmniej raz w roku przeprowadzana jest pełna kontrola i w gospodarstwie, z którego dany produkt pochodzi, i w przetwórni. Pełna kontrola oznacza, że sprawdzane są i pola czy pastwiska, i magazyny, i także księgowość firmy.
O certyfikaty można się ubiegać w jednej z dziesięciu niezależnych jednostek certyfikujących. Kontrolę nad nimi sprawuje zaś Główny Inspektor Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych. Wydaje się, że w całym tym systemie nie ma dziur. A jednak – bywają tacy producenci żywności - posiadacze certyfikatów, którzy znajdują sposoby, aby jakąś lukę znaleźć.
– Sąsiad ma nieduże ekologiczne gospodarstwo. Hoduje krowy, ma mleko, produkuje ser. Właśnie zbliżał się duży jarmark w okolicy, na który co roku ściągają tłumy turystów. Brakło mu i rąk do pracy, i surowca. Co zrobił? Kupił w mieście w delikatesach, owszem, dobry twaróg, przepakował i sprzedawał jako swój. Oczywiście dwa razy drożej – opowiada rolnik z południa Polski.
Mieszczuchom smakowało
Jak mówi, we wsi wiele osób wie o tego typu przypadkach. Nikt raczej autora procederu nie potępia. Wręcz przeciwnie – ludzie ze wsi prędzej pośmieją się z mieszczuchów-turystów, że dają się tak nabierać. Że są frajerami? Ich problem.
Nikt też raczej nigdzie nie doniesie, ponieważ wielu robi podobnie i też sprzedaje zwykłą żywność jako eko. – Jest u nas jeden taki, co ma układ z masarnią z sąsiedniej gminy. Tamci certyfikatu nie mają, on owszem. Przyjeżdżają do niego co jakiś czas z dostawą wiejskiej szyneczki, a on u siebie ją sprzedaje, dokładając swój narzut – mówi rolnik. Na wsi mało kto postrzega to jako oszustwo. Raczej uważa się, że jest to spryt. A przecież jak świat światem rolnik jakoś kombinować musiał.
I kombinuje. Z ust do ust przekazywane są opowieści o tym, jak jeden z producentów koziego sera dał do swojego produktu tylko 20 proc. koziego mleka. Ot tak, żeby odpowiednio pachniało i miało lekko kozi posmak. Reszta to było mleko krowie. Miastowi kupowali i zachwalali jakie pyszne.
A cena była oczywiście taka, jak być powinna za kozi ser – czyli sporo wyższa. Koza bowiem daje dziennie parę litrów mleka (gdy nie jest karmiona paszami przyspieszającymi laktację, jest to jeszcze mniej), a krowa kilkanaście. Nic dziwnego, że kozi ser jest droższy.
Kto się zna na rzeczy, pewnie zauważyłby różnicę. Krowi ser jest bardziej żółtawy, kozi bielszy. Jego zaletą jest choćby mniejsza zawartość alergenów, ale to już jest do sprawdzenia jedynie w warunkach laboratoryjnych. A kto by się w to bawił na straganie?
Szereg nieprawidłowości
Faktem jest, że o tego typu nieprawidłowości łatwiej przy sprzedaży w domu lub na jakichś jarmarkach. Myliłby się jednak ten, kto by był przekonany, że nieprawidłowości nie dotyczą żywności ekologicznej sprzedawanej w eko-sklepach. Ostatni raport Inspekcji Handlowej w tej sprawie nie napawał optymizmem.
W ubiegłym roku inspektorzy przeprowadzili 210 kontroli – zarówno w sieciach handlowych, w niedużych sklepach specjalistycznych, jak i w sklepach prowadzących sprzedaż internetową. Nieprawidłowości stwierdzono w 79 placówkach, to niemal 40 proc.
Do nieprawidłowości stwierdzonych w zakresie jakości produktów rolnictwa ekologicznego należały niezgodne w stosunku do zadeklarowanej w wartości odżywczej na opakowaniu wartości parametrów tłuszczu (np. stwierdzono 24,9 g/100 g tłuszczu podczas gdy deklarowano 15 g/100 g; stwierdzono 14,9 g/100 g, a deklarowano 22,4 g/100 g) i soli, niewłaściwe cechy organoleptyczne.
W oznakowaniu zakwestionowanych produktów rolnictwa ekologicznego stwierdzono: – podanie numeru zagranicznej jednostki certyfikującej, podczas gdy produkt został zapakowany w Polsce, lub podanie numeru polskiej jednostki certyfikującej, podczas gdy produkt został wyprodukowany i zapakowany w innym kraju członkowskim, – brak umieszczenia w oznakowaniu oznaczenia miejsca, w którym wyprodukowano nieprzetworzone produkty rolnicze, z których wyprodukowano końcowy, – niewłaściwe umieszczanie nazw produktów w sklepach internetowych (np. soku zamiast napoju), nieuprawnione posługiwanie się określeniami odnoszącymi do produkcji ekologicznej (bio, eko), – używanie w sposób nieuprawniony komunikatów o charakterze oświadczeń żywieniowych i zdrowotnych, – podanie niezgodnego z prawdą kraju pochodzenia
Informacja Inspekcji Handlowej z kontroli jakości i prawidłowości oznakowania produktów rolnictwa ekologicznego pochodzących głównie z państw Unii Europejskiej i państw trzecich
Co ważne z punktu widzenia polskiego konsumenta – znaczna część zastrzeżeń dotyczyła produktów z zagranicy, w tym także spoza UE. Na to już parę lat temu na łamach pisma "KUKBUK" zwracał uwagę krytyk kulinarny Maciej Nowak.
"Ekofrajerzy"
"Spójrzcie na półki, przyjrzyjcie się etykietom. W większości są to certyfikowane ekologicznie produkty, przywiezione z niemieckich hurtowni. Czy to nie dziwne? (…) Dlaczego w tych rzekomych świątyniach zdrowia i dobrego samopoczucia tak mało serów zagrodowych, naturalnych soków owocowych, wędlin z małych masarni, kasz i makaronów z lokalnych młynów, przetworów z okolicznych spółdzielni mleczarskich, pieczywa z wiejskich piekarni?" – pisał Nowak w artykule zatytułowanym "Ekofrajerzy".
Jego zdaniem odpowiedź na to pytanie jest prosta – ekologiczna żywność stała się biznesem, w którym duży może więcej, więc korzysta, dyktując za eko-produkty ceny z kosmosu. Mniejsi zaś - bywa, że kombinują, bo widzą, jak łatwo na naiwnych zrobić szybkie pieniądze.
Czy to wszystko oznacza, że powinniśmy porzucić poszukiwania ekologicznej żywności? Absolutnie nie! Nie ma wątpliwości, że tego rodzaju jedzenie jest zdrowsze. Czasem tylko warto zachować odrobinę sceptycyzmu i spróbować się zorientować – co naprawdę jest eko i bio, a co tylko takie udaje.