Podczas igrzysk w Londynie był faworytem do złota. Jechał tam jako zawodnik, który od dziesięciu lat regularnie sięgał po tytuły mistrza świata. Przystępował do rywalizacji też po to, aby powetować czwarte miejsce z igrzysk w Pekinie. Ale zawiódł, nie podnosząc żadnego ciężaru. Na gorąco po starcie ogłaszał zakończenie kariery, ale dziś chce walczyć. Z Marcinem Dołęgą rozmawialiśmy zaraz po konferencji prasowej, dotyczącej jego dalszej kariery.
Marcin Dołęga: Bark mnie boli. Po wczorajszym paintballu, podczas którego dostałem kilka kulek, jestem strasznie obolały (śmiech). Ale po starcie w Londynie już mnie nie boli. Nie ma zmęczenia fizycznego, lecz bardziej psychiczne. Odniosłem porażkę, której przyczyn jeszcze nie poznałem. To najbardziej boli.
A jak się miewa pana kręgosłup?
Chodzi panu o mój wywiad? Liczyłem się z tym, że może to mieć negatywny wpływ na odbiór naszej dyscypliny sportu. Jednak zdecydowałem się powiedzieć prawdę. Bo tak właśnie to wygląda w zawodowym sporcie. Nie jest to jednak tylko specyfika podnoszenia ciężarów. Rozmawiam z kolegami z innych dyscyplin, którzy mówią mi o kontuzjach, o których głośno się nie wspomina. Tak wyglądają przygotowania do najcięższej imprezy. Każdy z nas musi liczyć się z kontuzjami. Ale z moim kręgosłupem jest już dziś w porządku.
Nie wiem, taki jest sport. Gdyby wszyscy faworyci wygrywali, to byłby nudny. Jest piękny, bo czarne konie wygrywają z białymi (śmiech). Szkoda, że już drugi raz jestem w grupie białych koni. Pierwsza porażka (w Pekinie Dołęga był czwarty – przyp. red.) bolała bardzo. A teraz? Nie było łatwo. Nie wiem, jak się podniosę. Na razie leżę na kolanach, ale powoli z nich wstaje. Byłem o krok od zakończenia kariery, ale wsparcie bliskich przyczyniło się do tego, że dałem sobie jeszcze jedną szansę.
Szansę na co?
Chcę jeszcze coś udowodnić. Przede wszystkim sobie. Ciągle mam motywację.
A w Londynie pana nie opuściła? Taką tezę postawił Szymon Kołecki podczas zakończonej przed chwilą konferencji. Czy w momencie, w którym dowiedział się pan, że główni rywale nie wystąpią, nie poczuł się pan zbyt pewnie?
Może coś w tym jest. Muszę się nad tym zastanowić, bo słowa Szymona są bardzo mądre. Może faktycznie byłem zbyt rozluźniony. Wycofało się przecież trzech najgroźniejszych rywali. Wchodząc na salę rozgrzewki nie znałem tam prawie nikogo. Pytałem sam siebie "z kim ja mam tu walczyć?". Patrzyłem na ich wyniki, które były bardzo słabe, i nie znajdowałem odpowiedzi na to pytanie. Przecież wynik mistrza olimpijskiego to 412 kg. O tym, co to za rezultat najlepiej mówi, to że w niższej kategorii zawodnik uzyskał 418 kg.
Tym bardziej szkoda. Pan byłby przecież w stanie tyle podnieść.
Oczywiście, że tak. Powinienem wygrać w pierwszym podejściu, ale niestety zawiodłem. Wszystkich zawiodłem. Kibiców, rodzinę, ale przede wszystkim zawiodłem siebie.
Marcin Dołęga podczas mistrzostw Świata w Antalyi, w 2010 roku
Jak w ogóle można podnosić ciężary. "To taki brutalny sport". Skąd czerpie pan siłę?
Jestem w ciężarach od 10 roku życia, więc już dwadzieścia lat kariery za mną.
Od razu dźwigał pan 200 kg?
(śmiech). Nie, oczywiście, że nie. Od czegoś trzeba było zacząć. Od zawsze lubiłem tę dyscyplinę, a od kilku lat ją kocham. Nie wyobrażam sobie mojego obecnego życia bez tego sportu. Tak dużo w nim przeszedłem, tak dużo wygrałem, jednocześnie ponosząc tyle porażek, które mnie ukształtowały. To piękna dyscyplina, którą chciałbym uprawiać jak najdłużej. A po jej zakończeniu zostać trenerem.
Jak długo zdrowie jeszcze panu pozwoli?
Są przeszkody. Spójrzmy na takich zawodników jak Zygmunt Smalcerz, Marek Gołąb, czy Norbert Ozimek, którzy są już w wieku prawie siedemdziesięciu lat, a wciąż są sprawni fizycznie. Nie wiem, jak wyglądały ich kariery. Nie wykluczam, że też borykali się z kontuzjami. Ale dziś jest wszystko w porządku. Mam nadzieję, że podobnie będzie ze mną.
A psychikę ma pan mocną? Zaraz po spalonych igrzyskach chciał pan kończyć karierę.
To było szczere. Wypowiadałem te słowa w emocjach, na gorąco, dziś większości z nich nawet nie pamiętam. Wiem, że mówiłem, że nie nadaję się do tego sportu, ale co miałem powiedzieć? Zawiodłem wielu ludzi. Zdawałem sobie z tego z tego sprawę wtedy i zdaję sobie dziś. Byłem załamany, bo wiem jak dobrze byłem przygotowany. Nie poradzić sobie ze sztangą ważącą 190 kg to jest ogromna porażka.
Te pana słowa o tym, że się pan nie nadaje. Wypowiadał je sportowiec o ogromnej ambicji i świadomości oczekiwań, czy jednak zawodnik, który w pewnym momencie się poddał?
Ciężko ocenić. Uważam, że zawsze powinniśmy mówić po prostu to, co leży nam na sercu. Nie jestem typem zawodnika, który skarży się na kontuzje, czy inne przeszkody. W Pekinie nikt nie wiedział o moich problemach z kolanami, dopóki nie poddałem się operacji. Trenerzy po starcie powiedzieli mi, że nawet oni nie wierzyli, że w ogóle wystąpię. Staram się radzić sobie z przeciwnościami.
To pana zachowanie w Londynie i to, jak podchodzi pan do startów – po tym poznaje się prawdziwych sportowców?
To już nie mi oceniać. Niech zrobią to kibice i dziennikarze.
A będą mieli okazję podczas kolejnych igrzysk w Rio de Janeiro?
Zadeklarowałem, że chcę walczyć i zwyciężać. Jeśli tak, to będę chciał dźwigać jak najdłużej. Jednak o kolejnych igrzyskach jeszcze nie myślę. Skupiam się na mistrzostwach Europy i świata, z których trzeba przywieźć medale.
Wypowiadałem te słowa w emocjach, na gorąco, dziś większości z nich nawet nie pamiętam. Wiem, że mówiłem, że nie nadaję się do tego sportu, ale co miałem powiedzieć? Zawiodłem wielu ludzi. Zdawałem sobie z tego z tego sprawę wtedy i zdaję sobie dziś. Byłem załamany, bo wiem jak dobrze byłem przygotowany.