
Cytat z tytułu artykułu kilka tygodni temu mignął mi w internecie i utkwił w pamięci bardziej niż nowa płyta Toola. Idealnie odwzorowuje dmuchaną przez 13 lat bańkę. Tyle właśnie trzeba było czekać na "Fear Inoculum". Album zbiera generalnie pozytywne recenzje, bo każdy boi się naruszyć status quo i głośno powiedzieć, jaki jest naprawdę. W innym razie "toolnators" zaserwowaliby wulgarne wiązanki ułożone w ciąg Fibonacciego.
"Fear Inoculum" to piąty w dorobku album amerykańskich gwiazd progresywnego rocka. Zespół obił się o uszy każdemu, kto choć trochę interesuje się muzyką. To jedna z tych kapel, do której epitet "kultowa" pasuje jak ulał. Działa konsekwentnie od początku lat 90., ma fanów na całym świecie, w tym liczne grono w Polsce. Niedawno muzycy zagrali na Impact Festivalu, który błyskawicznie się wyprzedał, a oni mieli w tym spory udział.
Słucham Toola od lat i chętnie wracam do ich twórczości, a utwór "Parabola" umieściłem w naTematowym "Topie Wszech Czasów XXI wieku". Na mojej personalnej liście zajął drugie miejsce.
Z "Fear Inoculum" mam podobny problem jak z "Pewnego razu... w Hollywood" Tarantino: oba dzieła wybijają się ponad średnią w swojej branży, ale po ich twórcach spodziewałem się jednak czegoś lepszego. Nie miałem oczekiwań i nie odliczałem dni, godzin i lat, by nie czuć rozczarowania, a i tak srogo się zawiodłem.
