Cytat z tytułu artykułu kilka tygodni temu mignął mi w internecie i utkwił w pamięci bardziej niż nowa płyta Toola. Idealnie odwzorowuje dmuchaną przez 13 lat bańkę. Tyle właśnie trzeba było czekać na "Fear Inoculum". Album zbiera generalnie pozytywne recenzje, bo każdy boi się naruszyć status quo i głośno powiedzieć, jaki jest naprawdę. W innym razie "toolnators" zaserwowaliby wulgarne wiązanki ułożone w ciąg Fibonacciego.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Kiedyś forma dorównywała treści
"Fear Inoculum" to piąty w dorobku album amerykańskich gwiazd progresywnego rocka. Zespół obił się o uszy każdemu, kto choć trochę interesuje się muzyką. To jedna z tych kapel, do której epitet "kultowa" pasuje jak ulał. Działa konsekwentnie od początku lat 90., ma fanów na całym świecie, w tym liczne grono w Polsce. Niedawno muzycy zagrali na Impact Festivalu, który błyskawicznie się wyprzedał, a oni mieli w tym spory udział.
Tool zdobył sławę i fanów ze względu na swoje charakterystyczne, połamane brzmienie, które można rozpoznać po kilku szarpnięciach struny basowej. Kiedy większość piosenek popowych ma metrum 4/4, oni żartowali, że swój przebój "Schism" zagrali w 6,5/8 (tak naprawdę zmienia metrum aż 47 razy). Legendą obrósł też ich utwór "Lateralus", którego tekst (a konkretnie sylaby w wersach) został ułożony w ciąg Fibonacciego.
Pomimo matematycznego zacięcia ich kompozycji można słuchać z ogromną przyjemnością. To naprawdę sztuka, bo skomplikowane melodie nawet trudno zanucić, a jednak, kolokwialnie mówiąc, wpadają w ucho. Jeśli połączymy je z trudnymi tekstami o szerokiej tematyce (od strachu, przez religię, po śmierć), wspaniałymi teledyskami i kapitalnym wokalem, to mamy wymarzony zespół dla każdego domorosłego fana ambitnej muzy "z rockowym pazurem".
Zespół nagrał swój własny plagiat
Słucham Toola od lat i chętnie wracam do ich twórczości, a utwór "Parabola" umieściłem w naTematowym "Topie Wszech Czasów XXI wieku". Na mojej personalnej liście zajął drugie miejsce.
Dlatego z bólem serca muszę napisać, że ich najnowsza płyta to kapiszon. Przeleciała mi przez głowę niczym woda przez palce i nic po niej nie zostało. Jakby to w ogóle się nie wydarzyło. Nie dojrzała we mnie przez trzy dni wielokrotnego przesłuchania – od pierwszej do ostatniej minuty.
"Fear Inoculum" to najdłuższy (cyfrowa wersja trwa ponad 86 minut), najbardziej instrumentalny i najłagodniejszy album w dyskografii Toola. Sprawia jednak wrażenie zbioru "odrzutów", które nie zmieściły się na dwie poprzednie płyty - "10,000 Days" (2006 r.) oraz ich opus magnum, czyli "Lateralus" (2001 r.).
Żaden z utworów nie zrobił na mnie większego wrażenia. Są, jak na ironię, wtórne. Na płycie słyszymy bowiem echa "starego Toola" – zwłaszcza utwory "7empest" czy "Invicible", ale już taka "Pneuma" brzmi jak... plagiat. Wokalnie płyta przywodzi na myśl poboczny, delikatniejszy projekt, w którym udziela się Maynard James Keenan. Mowa o A Perfect Circle. Tak jakby pomylił studia nagraniowe, ale już został i odśpiewał swoje.
Tool się skończył
Z "Fear Inoculum" mam podobny problem jak z "Pewnego razu... w Hollywood" Tarantino: oba dzieła wybijają się ponad średnią w swojej branży, ale po ich twórcach spodziewałem się jednak czegoś lepszego. Nie miałem oczekiwań i nie odliczałem dni, godzin i lat, by nie czuć rozczarowania, a i tak srogo się zawiodłem.
Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż przyzwoita płyta – jeśli obedrzemy ją z całej otoczki. Wielu gitarzystów chciałoby trzaskać takie solówki jak Adam Jones, bombardować perkusję jak Danny Carey i śpiewać jak Maynard. Jednak co nam po popisach wirtuozów, skoro album jest przewidywalny, a co za tym idzie: nudny? Chyba jednak nie zawsze rozbudowana struktura utworu musi iść w parze z jakością, co do tej pory było przecież ich znakiem rozpoznawczym.
Z albumu na album słyszeliśmy progres i wiele niespodzianek, a muzycy cały czas nas zaskakiwali nietuzinkowymi konceptami. Zespól stał się jednak ofiarą własnego sukcesu – trochę na własne życzenie, a trochę ze względu na snobistycznych fanów, którzy go czczą, nie pozwalają tknąć i powiedzieć złego słowa. Myślę, że "Fear Inoculum" pozwoliło przejrzeć na oczy (i uszy) wielu z nich i zakończyć pewien etap w muzycznym życiu.
Tool wydał nijaką, przehype'owaną płytę, na którą kazał czekać ponad dekadę. Zamiast rocka progresywnego dostaliśmy rock regresywny. Wisienką na torcie jest jej wersja kolekcjonerska sprzedawana za... ponad 350 złotych (m.in. z głośnikiem 2 watowym, co jest kpiną dla fanów-melomanów). Nikogo już nie powinno dziwić, że Tool został nazwany "Nickelbackiem prog rocka".