Reklama.
Pussy Riot, albo Człowiek-Motyl są bronieni ponieważ rozpycha się niebezpiecznie granice wolności – twierdzi Piotr Skwieciński, publicysta "Rzeczpospolitej".
Od lat w postawie wielu instytucji kształtujących naszą kulturową rzeczywistość widoczna jest tendencja do stałego rozpychania granic tego, co intelektualni liderzy lewicowo-liberalnej opinii uważają (szczerze czy nieszczerze) za podstawę wolności współczesnego człowieka. I jakoś tak jest, że to coś zawsze uderza we wrażliwość, w uczucia innego człowieka. I jakoś tak jest, że nie jakiegoś tam abstrakcyjnego, tylko konkretnego: w uczucia człowieka wierzącego i kulturowo tradycjonalnego.
Najpierw na Zachodzie, potem w Polsce, a teraz i w Rosji coraz częstsze są różne działania polegające na obrażaniu ludzi przywiązanych do tradycyjnej moralności. I obrażaniu ludzi wierzących w Boga. Nie trzeba samemu podzielać tej wiary (niżej podpisany nie podziela), żeby to dostrzegać. Ta metoda (profanowanie świątyń, zachwalany przez „Wyborczą" „Człowiek-Motyl" - „niezależny artysta" „latający" wokół kościelnych procesji, wszelkie ekscesy różnych nergali, dod, nieznalskich et consortes) jest skuteczna. Bo w zasadzie nie wiadomo, jak się bronić. Przecież potężna medialna machina tylko czeka na protest, żeby protestujących ośmieszyć jeszcze bardziej.
Wyobraźmy sobie na moment, że strona wierząco-konserwatywna chce odpłacić pięknym za nadobne i obrazić coś, co dla jej przeciwników jest świętością. Powstaje wtedy pytanie - co konkretnie? Co jest dla lewicowego liberała odpowiednikiem (psychologicznym, ale i materialnym) tego, czym dla tradycjonalisty i katolika są Bóg, Matka Boska, ich wyobrażenia, świątynia? Przecież czegoś takiego po prostu nie ma. Wokół jakich lewicowo-liberalnych procesji miałby zawirować hipotetyczny katolicki (czy prawosławny) Człowiek-Motyl? Równości szans w obrażaniu nie ma już na starcie.