W telegraficznym skrócie plan wygląda następująco: okrążyć świat na rowerze, po drodze zaliczając 5 kontynentów, 50 państw i 50 000 kilometrów. Na takie przedsięwzięcie rzucił się 39-latek, który – jak przyznaje – nigdy nie był wytrawnym cyklistą; raczej przeciętnym Kowalskim, który marzył o wielkiej przygodzie. Nie przygotowywał się kondycyjnie do tak ekstremalnej eskapady; ot, pewnego dnia po prostu wsiadł na rower, jakby była to sobotnia przejażdżka, i ruszył przed siebie. Odpalam internet i zaczynam rozmowę z Maciejem "Kosmopolackiem" Wdowskim, urodzonym w Końskich 39-latkiem, który na razie ma za sobą ponad 20 000 kilometrów pedałowania przez Europę i Azję. Jakiś czas temu dotarł do Japonii – co dalej? Zobaczymy.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
16 maja 2017 r., Hrebenne. "Kosmopolack" z przekracza granicę polsko-ukraińską i zmierza na Wschód. Czekają na niego m. in. Rumunia, Mołdawia, Bułgaria, Gruzja, Azerbejdżan, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Indie, Nepal, Tajlandia, Kambodża, Singapur, Borneo, Jawa, Malezja, Tajwan, Korea Południowa i Japonia.
– Jadę rowerem i cieszę się życiem, poznając ludzi w najdalszych zakątkach świata. To najbardziej pasjonująca rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Co było wcześniej? Dużo rozmaitości: szeroko pojęta strategia, marketing i PR, m. in. dla branży komputerowej, finansowej i gastronomicznej. Wszystko z wymiernymi sukcesami – relacjonuje człowiek, który odważył się porzucić stabilizację życiową, aby przeżyć przygodę, o której niemal każdy marzy, a której niemal nikt nie odważa się zrealizować.
Jak podejmuje się taką decyzję? Według Macieja: szybko. Pomysł tkwił w jego głowie od dawna, wreszcie zmotywował się do tego, aby przysiąść nad mapą świata i... kolejne trzy miesiące poświęcić na dokładne analizy tras i kosztów.
– Wiedziałem, że jeśli nie zrobię tego jeszcze jako kawaler, mogę o podobnej przygodzie zapomnieć. A przecież kiedyś trzeba się ustatkować – śmieje się podróżnik przed czterdziestką. Dlaczego właśnie rower?
– Samolotem już się w życiu nalatałem, najeździłem się też pociągami i autobusami. Znam osoby, które kilkukrotnie okrążyły planetę w powietrzu, ale co widziały podczas tych podróży? Niewiele, może jakieś fajne stewardessy – wyjaśnia Maciej. Jak mówi, chciał zobaczyć autentyczny koloryt lokalny, a nie tylko wielkie miasta, w których działają lotniska międzynarodowe. Przecież współczesne metropolie są do siebie podobne, niezależnie od tego, w której części świata się znajdują. A ludzi prawdziwych, ciekawych i otwartych można spotkać wyłącznie na głuchej prowincji.
– W Kazachstanie przejechałem przez miasteczko, w którym ostatni turysta był ponad 30 lat temu. W indonezyjskiej części Borneo grupki miejscowych pochodziły do mnie, żeby popatrzeć z bliska, jak pakuję rower i powiedzieć "hello", bo przyjezdnych widują tylko z daleka, w oknach autokarów. O ile turystyczna część Tajlandii okazała się momentami "chamska", to zupełnie inaczej było w prowincjach Narathiwat, Yala czy Songkhla, przed którymi ostrzega polski MSZ, ich mieszkańcy okazali się przemili – to zaledwie część długiej listy spostrzeżeń Macieja, czyli wiedzy, której nie zdobędziesz podczas komfortowych wczasów all inclusive.
Rower
Moda i marketing piorą mózgi naprawdę skutecznie. Ponoć im drożej, im bardziej markowo, tym lepiej. Nie jest to prawdą. W wyprawie dookoła świata, która nie ma nic wspólnego z niedzielną przejażdżką po parku, najbardziej kosztowny rower zachowuje się identycznie, jak budżetowy "chińczyk". Droga i tania przerzutka łamią się tak samo, otwory na szprychy w aluminiowych obręczach za 20 dolarów wyrabiają się tak samo, jak w tych za dolarów 40. Prostota oznacza mniej kilogramów do toczenia, a do tego ułatwia naprawy w rejonach, gdzie oferta części zamiennych jest słaba. Zresztą np. gdy wieziesz mnóstwo bagażu, to niedrogie hamulce V-break okazują się znacznie bardziej efektywne i bezpieczniejsze, niż tarczowe. Jedyną inwestycją, którą warto poczynić, są porządne opony. Jeżeli codziennie będziesz kontrolować w nich ciśnienie, pożyją bardzo długo.
Na początku był Bałtyk
– Należę do osób, dla których od dzieciństwa największą atrakcją były przygody w świecie realnym, bo ten wirtualny jeszcze nie istniał. Może dlatego było w nas więcej życiowej odwagi – pyta retorycznie "Kosmopolack".
Jak mówi, reprezentuje pokolenie, które wychowywało się w latach 80.; pokolenie dzieci z kluczami na szyjach, ganiających całymi dniami po podwórku. Pozdzierane kolana nigdy nie były przeszkodą w dokończeniu meczu. Przyjaźni nie psuło wzajemne obicie sobie twarzy podczas wymiany argumentów z kolegamii. Człowiek nie mazgaił się nawet wtedy, gdy połamał sobie obie ręce podczas skoku z huśtawki.
– Gdy byłem młodszy, mówiło się, że faceci są przystojni. Dzisiaj, że są ładni. Ot subtelna różnica, która obrazuje naprawdę wiele. Wydaje mi się, że jedynym czynnikiem, który popuszcza nam wodze fantazji i pozwala gnać w nieznane, jest właśnie odwaga. Im jej więcej, tym dalej od strefy komfortu lądujemy, bardziej egzotyczne miejsca odwiedzamy. I nie mam tu na myśli resortowej plaży pod palmami i drinków z parasolką, serwowanych przez kłaniającego się w pas kelnera – mówi Maciej.
Czy pamięta swoją pierwszą poważną wyprawę? Oczywiście! Jako dwudziestolatek wypłynął ze znajomymi z Gdyni do Rygi. Wszystko to na pokładzie niewielkiej, mierzącej poniżej dziesięciu metrów łodzi i pomimo faktu, że w porcie informowano ich o sztormie na Bałtyku ("No ale ostrzegali nas jacyś emeryci w katamaranie pod niemiecką banderą – kto by ich słuchał"). Młodzieńcza brawura zwyciężyła.
– Wiesz, co dzieje się z taką mydelniczką podczas burzy na morzu? Disco! Bałtyk jest szalony. Żaden rollercoaster nie odda tych wrażeń. Na szczęście udało się przeżyć 70 godzin walki ze sterem. Z perspektywy czasu wiem pewną rzecz: żeglarstwo dobrze przygotowuje do podróży wokół globu. Na morzu – podobnie jak na opustoszałych drogach, którymi jechałem – nikt nie pomoże w kryzysowej sytuacji, jesteś zdany na siebie – objaśnia podróżnik. Człowiek, który podejmuje tak wielkie wyzwanie, musi wiedzieć, że w pewnych sytuacjach nie można usiąść na poboczu i szlochać. Niczego nie załatwi również "przespanie problemu", bo przecież gdy obudzisz się, ten nie zniknie, wciąż będziesz tkwił w niefajnej sytuacji. Trzeba działać, walczyć!
Dobra doczesne
– Jak odłożyć środki na taką wyprawę? To proste: zamiast szpanerskich marek wybierasz tańsze, nie wydajesz pieniędzy na pierdoły, nie trwonisz ich w klubach. Dobrze też mieć dziewczynę, która nie oczekuje sponsoringu. Owszem, można jeść codziennie "na mieście", brylując na salonach, pomiędzy lokalnymi królami życia, ale można też mieć plan sięgający poza horyzont i zrealizować go – oto strategia oszczędzania, która pozwoliła "Kosmopolackowi" wprowadzić w życie ten wielki plan.
Jaką kwotą trzeba dysponować, aby myśleć poważnie o podobnym przedsięwzięciu? Na to pytanie nie uzyskam jednoznacznej odpowiedzi. Trudno mówić tu o konkretnych kwotach, ponoć kluczowe jest to, z czego człowiek jest w stanie zrezygnować w drodze – to na tej podstawie można naszkicować wstępny budżet.
– Na Ukrainie trzeba być przygotowanym na codzienne wydatki równe przynajmniej pięciu dolarom. W Malezji to już 8 dolarów. Choć północna część Indii jest rejonem tanim, to jeżeli wyglądasz na turystę z Zachodu, ceny szybują w górę dwukrotnie albo trzykrotnie i nie obejdzie się bez 20 dolarów na dzień. W Japonii nie udało mi się zejść poniżej 30 dolarów, chociaż spałem w namiocie. Co ciekawe, jeżeli chce się tam zaoszczędzić na jedzeniu, warto jeść sushi – klaruje Maciej.
ZEGAREK
To bardzo ważny element wyposażenia. Potrzebowałem czegoś, co może zmoknąć, zmarznąć i upaść, będzie absolutnie niezawodne. Moim wyborem był Casio G-Shock Mudmaster, który okazał się strzałem w dziesiątkę! Dzięki niemu wiem, którędy jadę, a do tego nie muszę przejmować się poziomem naładowania baterii, bo na tarczy znajduje się panel słoneczny. Kurz zniszczył mi już na tej wyprawie trzy aparaty fotograficzne (od topowych producentów), a Mudmaster przetrwał bezproblemowo wszystko; włącznie z dwoma spotkaniami z asfaltem, podczas których szorował po jezdni pod moim ciężarem. Chociaż nigdy niczego nie kolekcjonowałem (oprócz wrażeń, co robię od urodzenia), to w Japonii zacząłem zbierać zegarki: Kikuo Ibe, twórca G-Shocka, wręczył mi najnowszego Mudmastera, tak więc mam już dwa modele: GWG-1000 i GG-B100. Istnieje ryzyko, że jeśli się nie popsują, będą ostatnimi czasomierzami w moim życiu.
Skoro o diecie mowa…
Rowerzysta przechodzi do tego, że gdy człowiek przemieszcza się autobusem lub pociągiem, jest oczywiście "leniwiej"; można jeść i pić znacznie mniej, niż osoba, która porywa się na olbrzymi wysiłek fizyczny. W trakcie długiej wyprawy rowerowej nie ma czegoś takiego, jak zbyt duża ilość kalorii. Energię trzeba dostarczać ciału hurtowo, pod każdą możliwą postacią.
Czy zdradzi główne "patenty" dietetyczne? Pewnie: podstawą dobrego stanu zdrowia jest bidon z dobrym filtrem do wody. Do tego warto sięgać po dania smażone w głębokim tłuszczu ("Nie przeżyje tego żadna bakteria, nawet najbrudniejszych rejonach świata"). Co jeszcze? Podróżnik nie powinien żałować sobie soli ("W upalny dzień nic lepiej nie utrzymuje wody w organizmie") oraz cukru. Ten drugi jest naprawdę potrzebny, bo przecież to świetna dawka szybko przyswajalnej energii. Wiadomo, że tego rodzaju zasady żywieniowe nie wyjdą na dobre ludziom niezbyt aktywnym fizycznie, lecz gdy robisz codziennie 100 kilometrów na rowerze, cokolwiek zjesz, spalisz niczym w piecu.
– Litrami pochłaniam kawę i colę. Najlepiej smakują z papierosem, gdzieś na poboczu drogi. Tak, palę, bo lubię. Codziennie to jedna paczka, a udało mi się przejechać rowerem 20 000 kilometrów, chyba powinienem zostać ambasadorem jakiejś marki tytoniowej – śmieje się Maciej. Skąd tak świetna kondycja? Otóż okazuje się, że nie chodzi tu o ciało, lecz umysł. Podróżnik podkreśla, że najważniejszym sprzętem na wyprawie jest głowa.
– Można być górą mięśni, wyhodowaną na sztucznych suplementach i spędzającą życie na wąchaniu cudzego potu na siłowni, ale konfrontacja z otwartym terenem, wiatrem, uciekającymi spod kół kamieniami, kurzem i brakiem prysznica jest w stanie sprawić, że wszystko cię przerośnie, poddasz się. Ale możesz być całkiem przeciętnym gościem, który w głowie ma typowo polskie "co, ja nie dam rady!?" i wszystko okaże się możliwe – tłumaczy człowiek, który nawet podczas przystanków regeneracyjnych woli zwiedzać okolicę, niż leżeć bezczynnie.
Uwaga: usterka!
Na stronie internetowej "Kosmopolacka" można znaleźć rozmaite porady dla podróżników. Jednak, jak przyznaje Maciej, wiele z nich zweryfikowało życie w drodze, okazały się nieprzydatne. Dziś wie, że całą mądrość dotyczącą podobnych eskapad można zawszeć w jednej zasadzie, brzmiącej "improwizuj"! Wszystkiego przewidzieć się nie da, tak więc absolutnymi podstawami sztuki przetrwania są kreatywność i elastyczność.
– Seria usterek zaczęła się już na Ukrainie, gdzie eksplodowały dętka i opona w przyczepce rowerowej. Olbrzymia dziura, której nie złapie żadna łatka, a cywilizacja oddalona o 70 kilometrów. Tak więc uplotłem "dętkę" ze świeżych badyli, ściętych przy drodze i w ten sposób przejechałem niemal 100 kilometrów – wspomina obieżyświat, zauważając, że wraz z każdym przebytym kilometrem coraz bardziej kocha się prostotę.
Wyprawę zaczął na bardzo ciężkim, 24-kilogramowym rowerze. Gdy dołożyć do tego prowiant, bagaż (36 kg) i masę jego ciała (90 kg), robiło się już 160 kilo.
– Od Ukrainy do Gruzji targałem ze sobą jeszcze przyczepkę, czyli dodatkowe 20 kilogramów, tak więc postanowiłem ratować się elektrycznym wspomaganiem roweru. Jednak trzeba mieć świadomość, że w najbardziej odludnych rejonach prądu nie znajdziesz zbyt łatwo, a gdy zabraknie energii, siłą mięśni będziesz musiał napędzać ciężką konstrukcję i walczyć z zaskakująco wręcz dużymi oporami toczenia – to właśnie dlatego dziś obieżyświat "elektryki" uznaje za coś, czego można używać w Polsce, gdy człowiek nie chce spocić się w drodze do pracy. Lecz podczas naprawdę poważnych eskapad nowoczesne technologie są zbyt uciążliwe ("Co zrobisz, gdy w Nepalu, przemierzając Dolinę Katmandu, spali się bezszczotkowy silnik? No właśnie… Dlatego nie wróciłbym już do roweru ze wspomaganiem elektrycznym").
Warto pamiętać jeszcze o pewnej rzeczy: każdy sprzęt – nawet najlepszy – psuje się, lecz wówczas można go naprawić albo zastąpić nowym. Jedynym narzędziem, które nigdy, przenigdy nie ma prawa rozłożyć się, jest wspominana wcześniej głowa.
– To, co teraz mówię, nie ma nic wspólnego z instagramowymi motywacjami w stylu banalnego "dasz radę", bo to świat realny, nie wirtualny. W pewnych rejonach tygrys może przyjść NAPRAWDĘ i co wtedy? Głowa musi być przygotowana na różne scenariusze, bazując – co istotne – na odpowiedniej, fachowej wiedzy. Jeżeli opierasz się wyłącznie na opowieściach wyczytanych w mediach społecznościowych, to możesz się zdziwić – ostrzega "Kosmopolack". Skoro mowa o niebezpiecznych przygodach: jak naprawdę skutecznie unikać zagrożeń podczas takiej wyprawy?
– Nie unikam ich, bo... pewnych zdarzeń po prostu uniknąć się nie da. Liczę, że będę miał fuksa. Jednak mówiąc nieco poważniej: żyjemy w świecie, w którym największym zagrożeniem jesteśmy my sami, ludzie. Gdy podróżujesz sam, bezpieczniej spać w środku dżungli, niż na obrzeżach miasta. Dzikie zwierzęta boją się ciebie bardziej, niż ty ich – drogi czytelniku, zapamiętaj te słowa, jeżeli zamierzasz pójść w ślady Macieja Wdowskiego.
DACH NAD GŁOWĄ
Część trasy spałem w namiocie. Jednak codzienny rytuał składania i rozkładania sprawił, że już w Kazachstanie nie nadawał się do niczego. Zacząłem korzystać z hamaka wyposażonego w moskitierę, zrobionego... ze spadochronu. Przede mną była dżungla, mnóstwo drzew. Trzeba było przyzwyczaić się do spania wyłącznie na plecach, z uniesionymi nogami i przyznam, że po całym dniu pedałowania to właśnie w takiej pozycji kończyny dolne odpoczywają lepiej, niż na płaskiej macie.
Czy człowiek zawsze człowiekowi wilkiem? – Jako miejsca szczególnie gościnne wspominam Kirgistan i Kazachstan. Przez ten drugi jechałem niemal 1,5 miesiąca. Często pytano mnie, skąd jestem i czy mam gdzie spać. Codziennie byłem gościem w czyimś domu; prysznic, kolacja, łóżko, śniadanie i prowiant na drogę. Oto gościnność na tamtejszej prowincji, której nie doświadczysz podczas komercyjnej wycieczki do Ałmatów lub Astany – relacjonuje rowerzysta.
Dodaje, że w zdecydowanej większości państw reakcją na hasło "I'm from Poland" był odzew "Lewandowski". Wyjątek stanowi Japonia, gdzie pierwszym skojarzeniem jest Fryderyk Szopen, a nie napastnik Bayernu Monachium.
– Skoro o tropach polskich mowa, to chciałbym, żeby w materiale pojawił się wątek naszej misji dyplomatycznej w Kuala Lumpur, która jest wzorcem tego, jak powinna działać ambasada. Sami znaleźli mnie w sieci, zaprosili i zorganizowali spotkanie z Polonią malezyjską. Wyłapują naszych rodaków odwiedzających ten kraj, promują Polskę przy każdej, nawet drobnej okazji. Chwała im za to, bo tak właśnie robi się PR, wzbudzając zainteresowanie naszą ojczyzną – mówi Maciej pod koniec naszej konwersacji.
Zabrałem mu już wystarczająco wiele czasu, a przecież musi znów wprawiać w ruch pedały, bo przed nim jeszcze długa droga, której przemierzenie zajmie kilkanaście miesięcy. Dalsze plany? Przelot do Australii i przejechanie po tym kontynencie 4500 kilometrów. Następnie powrót do Azji i skok do Kanady przez Hawaje. Później pozostaje już tylko przemierzenie obu Ameryk, transfer samolotem do Portugalii, a później już kierunek Polska. Prawda, że banalnie proste?