Dwa tysiące kilometrów i bliźniaczo podobne sprawy gwałtów. Młoda dziewczyna zniszczona przez opinię publiczną tylko dlatego, że była niewiarygodna dla policji. Dwie kobiety detektyw, które postanawiają połączyć kropki i odnaleźć seryjnego gwałciciela. To nie fikcja wymyślona przez scenarzystów. Serial "Niewiarygodne" – jeden z lepszych tytułów serialowych ostatnich miesięcy w ofercie Netflixa – opowiada historię, która wydarzyła się naprawdę. Dokładnie 10 lat temu.
To, co widzimy w pierwszym odcinku serialu "Niewiarygodne" faktycznie jest... niewiarygodne. Oto w sierpniu 2009 roku osiemnastoletnia Marie z Seattle w stanie Waszyngton dzwoni na policję. Roztrzęsiona dziewczyna mówi funkcjonariuszowi, że w nocy do jej mieszkania włamał się obcy mężczyzna w kominiarce. Wyznaje, że ją związał i gwałcił przez kilka godzin. Potem zrobił jej zdjęcie i uciekł.
Marie robi to, co każdy zrobiłby w jej sytuacji – prosi o pomoc policję. Jednak ta ją zawodzi. Policjanci – mężczyźni, co tutaj jest znaczące – nie wykazują empatii, nie dowierzają. Maglują, każą jej powtarzać zeznania, dopytują się o szczegóły. Czy Marie najpierw uwolniła się z więzów, a potem zadzwoniła do bliskich? A może odwrotnie – jeszcze związana dosięgnęła telefon stopą?
Przy przesłuchaniach Marie nie towarzyszy psycholog. Jest traktowana jako oszustka, bo policji wydaje się niewiarygodna. Historia gwałtu nie pasuje policjantów do życiorysu Marie. I to tylko dlatego, że życie jej nie rozpieszczało i ma "trudną przeszłość".
W końcu dziewczyna jest tak zbita z tropu i wyczerpana psychicznie, że wszystko odwołuje. Mówi, że nikt się nie włamał i nikt jej nie zgwałcił. Marie zostaje oskarżona o składanie fałszywych zeznań, a jej życie zamienia się w koszmar – atakują ją media, bliscy, obcy ludzie, nie może znaleźć pracy, wyjść spokojnie na ulicę.
To jak policja potraktowała zgwałconą dziewczynę jest właśnie niewiarygodne. Nie wierzymy własnym oczom, że można tak potraktować ofiarę. Jednak przecież taka jest niestety rzeczywistość, co często widzimy na własnym, polskim podwórku – policja i społeczeństwo wciąż nie traktują ofiar gwałtów z należytą powagą, szacunkiem i uwagą.
I tu następuje drugi odcinek. I robi się jeszcze bardziej niewiarygodnie, ale paradoksalnie... kojąco.
Na tropie seryjnego gwałciciela
Otóż dwa lata później po telefonie Marie na policję, inna młoda kobieta potrzebuje pomocy. To Amber, studentka koledżu w Golden, Kolorado, oddalonego od Seattle od ponad 2 tysiące kilometrów. Ona też zostaje zgwałcona we własnym mieszkaniu.
Dziewczynę znajduje detektyw Karen Duvall i zachowuje się zgoła odmiennie, niż policjanci, którzy prowadzili sprawę Marie. Jest ciepła, miła, opiekuńcza, delikatna. "Nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz", "To zależy tylko od ciebie" – co chwilę zapewnia zszokowaną dziewczynę. Kiedy zawozi ją do szpitala, spokojnie mówi, jakie procedury ją czekają. I dopiero, kiedy Amber jest gotowa, zostaje przesłuchana.
Czujemy ulgę: w końcu ktoś, kto potraktował ofiarę z szacunkiem, zachował się odpowiednio do sytuacji. Do Karen dołącza niedługo potem inna detektyw, Grace Rasmussen z pobliskiego Westminster, Colorado, która prowadziła łudzącą podobną sprawę gwałtu.
Obie kobiety odkrywają szybko, że gwałciciel to prawdopodobnie jedna i ta sama osoba. Zachowywał się podobnie, tak samo traktował swoje ofiary: związywał je i fotografował. Co więcej to on mógł zgwałcić również Marie, bo sprawa z drugiego końca kraju pasuje do wzoru jak ulał.
I tutaj zaczynają się poszukiwania, które oglądamy przez kolejne sześć odcinków. Czy obie panie detektyw znajdą mężczyznę, zanim zgwałci kolejną osobę?
To nie fikcja
"Niewiarygodne" opowiada historię niesamowitą i przerażającą, ale opartą na faktach. To wszystko zdarzyło się bowiem naprawdę: dokładnie dekadę temu. Serial kryminalny Netflixa jest oparty na nagrodzonym Pulitzerem artykule "An Unbelievable Story of Rape" T. Christiana Millera oraz Kena Armstronga i poświęconym sprawie podcaście "Anatomy of Doubt".
Netflix opowiada więc historię znaną, ale nie przez wszystkich. Jeśli ktoś po raz pierwszy poznaje historię śledztwa, które prowadziły Stacy Galbraith i Edna Handershot (tak brzmią prawdziwe nazwiska detektywek), będzie oglądał serial z wypiekami na twarzy i z takimi emocjami, jak przy seanse "Mindhuntera" czy "Manhunt: Unabomber".
A jeśli ktoś tę historię zna? To i tak nie będzie się nudził. "Niewiarygodne" to bowiem serial świetny w swoim gatunku: uporządkowany, precyzyjny, wciągający. Doskonały w swojej prostocie. To jedna z lepszych premier Netflixa tego roku – kameralna i stonowana, ale głośna aż do bólu.
Śledztwo idealne
"Niewiarygodne" to zresztą nie tylko kryminalna historia pod tytułem "kto to zrobił?". Krok po kroku twórcy serialu pokazują doskonale przeprowadzone śledztwo, ale też działania podjęte wobec zgwałconej kobiety (badania, wymazy, tabletki "dzień po" i przeciw chorobom wenerycznym). To więc sprawny policyjny procedural, który w pigułce pokazuje, jak powinna pracować policja, ale również manifest przypominający, jak powinny być traktowane ofiary gwałtu.
Oglądanie pracy pań detektyw Karen Duvall (Merritt Wever) i Grace Rasmussen (Toni Collette) to więc prawdziwa przyjemność. Nie ogląda się tego łatwo, bo temat jest trudny, ale podziwianie na ekranie świetnych policjantów, którzy po prostu umieją wykonywać swój zawód – a do tego policjantek, bo stanowczo za rzadko oglądamy na ekranie duet kobiet w serialach kryminalnych – daje olbrzymią satysfakcję. Przyczyniły się również do tego Wever i Collete, które wraz z grającą Marie Kaitlyn Dever tworzą mistrzowskie aktorskie trio.
"Niewiarygodne" to więc serial na miarę epoki #MeToo. Ważny i potrzebny, co niestety się nie zmienia, mimo że od wydarzeń w Seattle minęło już 10 lat. Służby wciąż podchodzą do tematu gwałtu po macoszemu. Kiedy to się w końcu zmieni?