
W. P.: Bywa, że podchodzi ktoś taki, mówiąc "mama nie mogła przyjść, bo pracuje, ale przysłała mnie, po autografy". I wiesz, co jest najfajniejsze? Choć ten młody człowiek został do pojawienia się na naszym występie zmuszony, to jednak bawi się na nim wręcz doskonale.
Przeszliście już do porządku dziennego nad tym, że dziś sukcesu nie mierzy się w setkach sprzedanych płyt, lecz odsłonach na YouTube?
W. P.: Oczywiście nie była to łatwa sprawa. Każdy występ – również w bloku komunistycznym – poprzedzało całe mnóstwo procedur. Największym wyzwaniem były koncerty w Związku Radzieckim. Gdy planowałeś coś takiego, najpierw musiałeś zgłosić się na stołeczną ulicę Foksal, do czterech "cichociemnych" panów, reprezentujących ambasadę sowiecką.
W. P.: Oczywiście, że tak było. Zwłaszcza przed występami za żelazną kurtyną, dla Polonii, zdarzało się podbieranie na zasadzie: skoro już dostaliśmy łaskawie zgodę na wyjazd, to może w ramach wdzięczności jakoś przysłużylibyśmy się ojczyznie, rozejrzeli się na tym Zachodzie, informowali o podejrzanych sprawach, podkablowali jakichś kolegów i koleżanki po fachu. Wiesz, o co chodzi...