– W Polsce jesteśmy spokojni, bo to nas niby nie dotyczy, ale nie można zapomnieć, że wtedy przyjdą do nas imigranci. I nie chodzi o 100 tys. osób, a o 100 milionów – mówi w rozmowie z naTemat ekolog, profesor Stanisław Czachorowski. Nie musimy wcale czekać 50 lat, żeby być świadkami klimatycznej katastrofy. Bardzo źle będzie za dekadę. A sceny jak z filmów katastroficznych są bardziej realne niż nam się wydaje.
Wedle modeli klimatycznych całkowicie zniknie, przynajmniej na moment najcieplejszej pory roku, pokrywa lodowa w Arktyce. Ona się zmniejsza systematycznie w ciągu ostatnich lat. Łatwo to sprawdzić patrząc na zdjęcia satelitarne. We wrześniu jest ten moment, kiedy jest w Arktyce najcieplej, czyli kiedy jest najmniejsza jej powierzchnia.
Efekt?
Mniej odbitych promieni słonecznych, bo zabraknie jasnych powierzchni, a więc jeszcze szybciej będzie się nagrzewał Ocean Arktyczny. To z pewnością będzie przyspieszało globalne ocieplenie. Najprawdopodobniej wywoła też skutki pogodowe odczuwalne i u nas, czyli pewne anomalia, które do tej pory nie występowały lub występowały rzadko i w mniejszym nasileniu..
To, co już obserwujemy, to wzrost liczby i siły zjawisk ekstremalnych. Jest więcej cyklonów i są silniejsze. Jest też więcej silnych burz, a opady są intensywniejsze. Owszem, przyroda zawsze sobie jakoś poradzi. Na Ziemi były już wielkie wymierania i życie (gatunki, ekosystemy) się odradzało, więc życie jako takie jakoś przetrwa.
Jeśli mówimy o różnorodności biologicznej, to na pewno oznacza wymarcie np. niedźwiedzi polarnych, bo nie będzie miejsc, gdzie będą mogły się schronić. Przy wyższej temperaturze może zostać zaburzona cyrkulacja w oceanach.
To jest dość duży system, więc nie da się wszystkiego przewidzieć jak w zegarku. Pewne tendencje wydają się jednak oczywiste. Niektórzy klimatolodzy wskazują, że nawet jeśli byśmy teraz zatrzymali wzrost emisji gazów, to i tak to, co się wydarzyło, przyniesie złe skutki. Czyli zwiększone wymieranie, zmiany w prądach oceanicznych i zmiany pogodowe.
A co z Polską? To, o czym pan mówi: oceany, niedźwiedzie polarne, Arktyka, z naszej perspektywy jest jednak dość obce i zwyczajnie dalekie.
Na pewno będzie, zresztą już jest, więcej dni upalnych w Polsce. Wiąże się to z mniejszą wydolnością elektrowni węglowych i większym zapotrzebowaniem na prąd, który będzie potrzebny do działania klimatyzacji. Więcej energii będziemy zużywali latem, a nie zimą.
Nasi pracownicy z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, którzy uczestniczą w wyprawach antarktycznych i na Spitsbergen, widzą gwałtowne cofanie się lodowców. Jest taka symulacja, jak będzie wyglądała Polska, kiedy poziom wód się podniesie. Bydgoszcz może być wtedy portem morskim. To oczywiście dalsza perspektywa niż 10 lat. Ale doświadczyć jej może młode pokolenie, jeśli szybko i znacząco nie zadziałamy jako społeczeństwa i państwa.
Ja w Olsztynie jestem spokojny, bo nawet jak wody podniosą się o 17 metrów, to nas tu nie zaleje. Tyle tylko, że nawet niewielkie podniesienie się poziomu mórz, w przypadku sztormów czy huraganów, sprawia, że woda wdziera się o wiele dalej w głąb lądu. Nawet w Nowym Jorku planuje się budowę specjalnych zapór. Jeśli poziom oceanów podniesie się 1-2 metry, to zalane zostaną obszary bardzo zaludnione.
W Polsce jesteśmy spokojni, bo to nas niby nie dotyczy, ale nie można zapomnieć, że wtedy przyjdą do nas imigranci z obszarów zalanych i tam, gdzie będzie susza. I nie chodzi o 100 tys. osób, a o 100 milionów.
Jeśli wziąć mapę, to tereny w dolinach rzek są bardzo gęsto zaludnione. Ci ludzie nie będą czekać i dobrowolnie się topić. Oni będą szukać ratunku i przyjdą do nas. Przy dużej migracji, znając ludzi, można spodziewać się wzrostu konfliktów zbrojnych.
Poza tym w ogóle nie myślimy w tym kontekście o naszej gospodarce. Nie jesteśmy bezpieczni także i w tym obszarze. Nie da się odizolować, nie można powiedzieć, że nic się nie stanie. Nas to będzie bardzo dotyczyło bo w globalnym świecie nie ma samotnych wysp.
Co ma pan na myśli?
Najbardziej ucierpi gospodarka, bo musimy się przestawić. Na przykład producenci ziemniaków będą musieli uprawiać kukurydzę, bo jest mniej wymagająca jeśli chodzi o wodę. Rolnik musi zmienić sprzęt, produkcję.
Nam może się wydawać, że jeżeli wzrośnie temperatura, to dołączymy do "ciepłych krajów", do których jeździmy dziś na wakacje. A tak to u nas za 10 lat będzie winnica obok winnicy.
Teoretycznie tak, ale tak jak już mówiłem, trzeba będzie przestawić gospodarkę. Winnice mogą powstawać, ale np. górale pójdą z torbami, bo przestaną działać stoki narciarskie. Już są kłopoty ze sportami zimowymi, a więc ktoś straci. Przy wyższej temperaturze i dłuższym sezonie wegetacyjnym potrzeba więcej wody. Nie zanosi się jednak na zwiększone opady. Polska już cierpi na deficyty wody nie tylko w rolnictwie. Na Saharze jest ciepło, a przecież nie ma tam intensywnej produkcji żywności, bo woda jest w deficycie.
Chwilami zachowujemy się tak, jakby nas to w ogóle nie dotyczyło. Holendrzy przygotowują się na większe intensywne i krótkotrwałe opady. My również mamy przy wydłużonym cyklu wegetacyjnym więcej dni ciepłych. Akurat jestem na Warmii i Mazurach, gdzie problemy z suszą są stosunkowo najmniej dokuczliwe. Może dlatego, że Lasy Państwowe przez wiele lat realizowały projekt małej retencji, czyli ratowanie małych torfowisk, zatrzymywania wody w rzekach. Bobry bardzo w tym przypadku pomagały.
Natomiast w centralnej Polsce czy na Wielkopolsce, gdzie sezon wegetacyjny jest dłuższy, moglibyśmy mieć więcej zbiorów. Tyle tylko, że potrzebujemy więcej wody. A tej wody nie mamy.
Nie powinniśmy się jednak nastawiać na taką rzeczywistość, jaką możemy oglądać w filmach katastroficznych?
Myślę, że można się nastawić. Teoretycznie nie musiałoby tak być. Niestety odczuwam egoizm myślenia i rozpad wspólnoty międzynarodowej w obliczu zagrożenia. Naprawdę jako ludzkość moglibyśmy sobie z tym poradzić. Mamy wiedzę i środki. Ale czy mamy wolę działania?
Największym problemem jest jednak to, że się nie chce, że jest pomijane, bo właśnie nas "nie dotyczy". Na Facebooku pod moimi wpisami pojawiają się takie komentarze: "A tam, zobaczymy, czy za 10 lat profesor odwoła, odszczeka swoje gadanie, bo będzie zimno".
Ci, którzy są bogaci, nie schowają się w bunkrach. Jest moda i w Stanach Zjednoczonych i w Australii na budowanie tego typu obiektów. Ale w momencie kolapsu cywilizacyjnego nikt nie będzie bezpieczny. To nie jest tak, że jestem bogaty i się schowam.
Ludzi bezdomnych i głodnych będzie naprawdę dużo i nie da się kupić swojego bezpieczeństwa. Poza tym jeśli dojdzie do dużych perturbacji i wielkiego wymierania, to pada nam wiele systemów takich jak internet, a to komplikuje kwestie współpracy międzynarodowej i handlu. Jesteśmy od tego uzależnieni. Nie da się wrócić z powrotem do średniowiecza i żyć z uprawy działki.
A co z tymi silnymi zjawiskami atmosferycznymi?
Do nas niby huragany nie docierają, ale brak wody oznacza susze. Nawet jeśli pojawi się intensywniejsza burza, to woda owszem spadnie , ale i szybciej odpłynie. Nie jesteśmy przygotowani jako kraj na gromadzenie wody. I nie chodzi o budowę zbiorników zaporowych tylko na przykład małą retencję, zwiększanie zawartości próchnicy w glebie - działania potrzebne, ale mało widowiskowe.
Holendrzy inwestują w przydomowe zbiorniki podziemne nawet w miastach. Chodzi o to, aby zatrzymać maksymalnie dużo wody. Systemy burzowe w polskich miastach nie są przystosowane do takich intensywnych opadów, będzie wylewało. Żeby działo się inaczej, to trzeba wszystko rozkopać i budować od nowa systemy kanalizacji. To są ogromne koszty i ogromne przedsięwzięcie. Lepiej zwiększać retencję.
Rozwiązaniem może być właśnie taka mała retencja, budowanie zielonych dachów, żeby było jak najwięcej terenów zielonych. To jest jakby pokrycie gąbką jak największej liczby terenów. Istotna jest też kwestia sadzenia większej liczby drzew w miastach, żeby upały były mniej dokuczliwe.
A proszę zauważyć jak dziś wyglądają nasze miasteczka. Włodarze dostają pieniądze, wycinają wszystko i robią taki beton-plac z kostki granitowej. Latem ludzie tam nie chcą przebywać.
Owszem, sadzenie drzew jest w konflikcie z miejscami parkingowymi, ale konieczne jest też rozwijanie transportu publicznego. Wiele terenów wiejskich jest wykluczonych komunikacyjnie. Nie ma ani autobusów, ani pociągów, więc mieszkańcy muszą kupić samochód, żeby dotrzeć do pracy, a dziecko zawieźć do szkoły.
Musimy ograniczyć liczbę samochodów, co nie oznacza, że ludzie nie będą podróżowali. Potrzebne są działania rządowe, regionalne, nawet i międzynarodowe, a nie tylko indywidualne, aczkolwiek te indywidualne też mają znaczenie, bo pokazują politykom, że ta sprawa jest dla nas ważna. Dziś wydaje się politykom, że są jakieś inne, pilniejsze sprawy, za które można kupić głosy.
Działania indywidualne, czyli co powinniśmy robić?
To są proste działania, np. grabienie liści jesienią. Dla przyrody i dla gleby jest to niedobre. Jeśli trawniki nie są strzyżone, to łatwiej będzie odkładała się próchnica. Łatwej też wtedy chłonie wodę, a dwa – wiąże węgiel (sekwestracja węgla), który nie wraca szybko do atmosfery.
Oczywiście jeden trawnik nie uratuje całej Ziemi, ale myślę, że jest to kwestia takiego systematycznego działania. Każdy może coś zrobić. Ważne są jednak działania rządów. W naszym przypadku samobójstwem jest powrót do energii węglowej. Chyba jako jedyni na świecie budujemy elektrownię węglową, pomijając energię wiatru i słońca.
Czy ten wiatr wiejący nad Polską, albo słońce, są mniej polskie niż węgiel? Zwłaszcza, że częściowo jest to węgiel z Rosji i z Mozambiku. Energia odnawialna również generuje miejsca pracy dla ludzi. Owszem, rodzi pewne problemy logistyczne, czyli np. kwestia jej magazynowania, ale i na to są rozwiązania.
Czyli najważniejsze są systemowe rozwiązania?
Zatrzymać się tego w całości nie da. Im szybciej zaczniemy działać, tym mniejsze będą przykre skutki. Pewnych rzeczy już nie unikniemy, więc konieczne jest przygotowywanie się na sytuacje, które już następują.
Systematycznie zwiększa się liczba dni upalnych. Dla osób starszych to ma znaczenie, bo wzrasta śmiertelność. Jeśli noc jest gorąca, to źle śpimy. W jeszcze większym zagrożeniu są Hiszpania i Francja. Sucho jest zwłaszcza w Hiszpanii. Oni będą się do nas przemieszczać.
Jest takie mądre powiedzenie, że w pewnym momencie ludzie się przekonają, że pieniędzmi nie można się najeść i nie można oddychać.
To jest trochę tak jak z palaczami papierosów, mniej więcej wiedzą, że jest to szkodliwe, ale nie od razu, po pierwszym papierosie się umiera. Ostatnio rozmawiałem ze starszym mężczyzną i twierdził, że pali długo i żadnego raka nie ma, więc to wszystko nieprawda. No cóż... Ci, którzy zmarli, nie mają prawa głosu.