Po tym, jak prezydent Donald Trump postanowił zdradzić dotychczasowych kurdyjskich sojuszników i dał Turcji zielone światło do ataków, Ankara długo nie czekała na to, żeby uderzyć. Na Kurdów spadły już pierwsze bomby, są zabici.
Turcja oficjalnie potwierdziła, że w nocy z poniedziałku na wtorek przeprowadziła naloty na granicy Syrii i Iraku. Celem ataku było odcięcie drogi, którą transportowane jest zapatrzenie dla sił kurdyjskich. Według rządu tureckiego w czasie ataku zginęło "dziewięciu terrorystów".
Dotychczas siły kurdyjskie były wspierane przez USA. Biały Dom ogłosił, że w związku z planowaną przez Turcję operacją amerykańskie siły wycofują się z północy Syrii. Jednocześnie poinformowano, że za wszystkich bojowników ISIS schwytanych w ciągu ostatnich 2 lat na tych terenach będzie odpowiadać Turcja.
Dla Kurdów Amerykanie byli ważnym militarnym sojusznikiem. To dzięki nim amerykańskie wojska pokonały ISIS i w Waszyngtonie pozwolono im myśleć, że są wspaniali, bezpieczni i mogą liczyć na wsparcie. Teraz mają dowód czarno na białym, jak sojusz wygląda naprawdę. "Zdrada" – tak dziś jednoznacznie ocenianie jest to, co właśnie Kurdom zrobił prezydent USA.
Turcja od lat ma problem z ok. 3 mln syryjskich uchodźców, którzy koczują na południu kraju i część z nich chce przesiedlić do północnej Syrii. Prezydent Recep Tayyip Erdogan chciałby utworzenia strefy zdemilitaryzowanej w prowincji Idlib. Tam jednak są siły kurdyjskie (Ludowe Jednostki Samoobrony YPG) wspierane do niedawna przez USA.
"Amerykanie zmusili Kurdów, by dla nich zabijali bojowników ISIS, co przyniosło masowe straty po stronie kurdyjskiej. Potem zachęciliśmy ich, by rozmontowali swój system obronny, obiecując, że będziemy ich chronić. Teraz Trump zaprasza Turków do Syrii, dając im zielone światło, by wytępili Kurdów" – napisał na Twitterze wzburzony senator z Connecticut, demokrata Chris Murphy.