
"Watchmen" to bez dwóch zdań jeden z najbardziej wyczekiwanych seriali tego roku. Pazurki ostrzyli sobie na niego nie tylko fanatycy kultowego komiksu, ale i serialomaniacy - jego twórcą jest bowiem scenarzysta "Leftovers" i "Zagubionych" Damon Lindelof. Pilotowy odcinek odrobinę mnie zawiódł, ale mam ochotę na więcej.
Luźna kontynuacja
Świat w uniwersum "Watchmenów" tylko na pierwszy rzut oka przypomina nasz własny. Stany Zjednoczone, z pomocą jednego z superbohaterów, wygrały wojnę w Wietnamie, a jednym z prezydentów został Robert Redford (tak, ten aktor). To jednak nie koniec "niuansów", które warto znać przed pierwszym odcinkiem, w którym od razu jesteśmy wrzucani na głęboką wodę.
Ekranowe uniwersum ma cechę wspólną z naszym światem - ciągłą eskalację rasizmu, który w USA również się odradza, a panujący prezydent nie próbuje łagodzić nastrojów. Wręcz przeciwnie.
Pierwszy odcinek spotkał się z mieszanymi reakcjami widzów. Większość negatywnych komentarzy dotyczy pierwszoplanowego wątku rasizmu, który został dodany na siłę. "Watchmeni" jednak zawsze stanowili komentarz do aktualnych nastrojów społecznych, dlatego nie uważam, by terroryści, którzy chcą toczyć wojnę na tle rasowym, byli czymś odrealnionym.
