"Watchmen" to bez dwóch zdań jeden z najbardziej wyczekiwanych seriali tego roku. Pazurki ostrzyli sobie na niego nie tylko fanatycy kultowego komiksu, ale i serialomaniacy - jego twórcą jest bowiem scenarzysta "Leftovers" i "Zagubionych" Damon Lindelof. Pilotowy odcinek odrobinę mnie zawiódł, ale mam ochotę na więcej.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
"Watchmeni" (w Polsce znani jako "Strażnicy") w latach 80. totalnie zrewolucjonizowali świat komiksu - nie tylko superbohaterskiego. Oprócz obracania się w dojrzałych tematach społeczno-politycznych, wywrócili do góry nogami i urealnili nasze wyobrażenie o ludziach w kostiumach. Nie są wcale tacy super. Później tę ideę eksplorowano m.in. w komiksie i serialu "The Boys".
Powieść graficzna (ta nazwa wcale nie jest nadana na wyrost) autorstwa Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa jest dla fanów komiksu tym, czym "Władca pierścieni" dla fanów fantasy. Kamienieniem milowym i niedoścignionym wzorem. Czy z ciężarem legendy poradzi sobie 9-odcinkowa produkcja HBO?
Luźna kontynuacja
Świat w uniwersum "Watchmenów" tylko na pierwszy rzut oka przypomina nasz własny. Stany Zjednoczone, z pomocą jednego z superbohaterów, wygrały wojnę w Wietnamie, a jednym z prezydentów został Robert Redford (tak, ten aktor). To jednak nie koniec "niuansów", które warto znać przed pierwszym odcinkiem, w którym od razu jesteśmy wrzucani na głęboką wodę.
Jeśli nie mamy pod ręką komiksowego pierwowzoru, śmiało można obejrzeć uznaną, udaną i wierną filmową adaptację, czyli "Watchmen. Strażnicy" z 2009 r. w reżyserii Zacka Snydera (jest praktycznie na każdej platformie VOD). Akcja serialu przenosi nas do alternatywnej współczesności.
Estetyka świata serialowych "Watchmenów" jest retro-futurystyczna. Np. bohaterowie nie mają smartfonów. Korzystają za to z ... pagerów, czyli wynalazku, którego popularność ominęła Polskę. A superbohaterowie pracują ramię w ramię z policjantami, którzy również zakrywają swoje twarze. Maski noszą też złoczyńcy, co jeszcze bardziej komplikuje sprawę.
Nie do końca alternatywna historia
Ekranowe uniwersum ma cechę wspólną z naszym światem - ciągłą eskalację rasizmu, który w USA również się odradza, a panujący prezydent nie próbuje łagodzić nastrojów. Wręcz przeciwnie.
Punktem wyjścia pierwszego odcinka jest reaktywacja terrorystycznej grupy białej supremacji, która za swój symbol uznała jednego ze starych Strażników - Rorschacha. Jej członkowie noszą maski z charakterystycznym wzorem, które po modzie na Jokera, mogą być najgorętszym trendem sezonu w internecie.
Główną pozytywną bohaterką serialu jest czarnoskóra Angela Abar (w tej roli Regina King, zdobywczyni Oscara za film "Gdyby ulica Beale umiała mówić"), który występuje w potrójnej roli: matki, żony i detektywki w kostiumie przypominającym strój zakonnicy. Nie każdemu się to podoba.
Rasizm wciśnięty na siłę?
Pierwszy odcinek spotkał się z mieszanymi reakcjami widzów. Większość negatywnych komentarzy dotyczy pierwszoplanowego wątku rasizmu, który został dodany na siłę. "Watchmeni" jednak zawsze stanowili komentarz do aktualnych nastrojów społecznych, dlatego nie uważam, by terroryści, którzy chcą toczyć wojnę na tle rasowym, byli czymś odrealnionym.
Pilot serialu zostawił u mnie jednak niedosyt z dwóch powodów. Po pierwsze, nie wiadomo, czego się po nim tak naprawdę spodziewać. Zaczyna się mocnym uderzeniem - od masakry czarnoskórych Amerykanów w Tulsie z 1921 roku (historia w "Watchmenach" rozjeżdża się z naszą gdzieś w okolicach lat 40.) - członkowie Ku Klux Klanu zamordowali wtedy od 100 do 300 osób. Pod koniec całość wyhamowuje i jest mniej angażująca. Na szczęście nadrabia świetną muzyką (m.in. Trenta Reznora z Nine Inch Nails).
Drugi powód niedosytu to oczywiście fakt, że i tak jestem mocno zaintrygowany historią, który za sprawą twórcy będzie obfitować w niespodzianki. Z jednej strony serial stara się być robiony na powaznie, ale z drugiej dostajemy deszcz kałamarnic, śpiewającego, naćpanego Dona Johnsona, a w telewizorze pojawia się niebieski Dr Manhattan na Marsie.
Szykuje się więc brutalny i dojrzały thriller akcji, który nie zapomina o swoim komiksowym rodowodzie.