"Strata Kazika" to nowy projekt, jakiego w Polsce jeszcze nie było. Jego autor, Radek Czajka postanowił powiedzieć "dość" hipokryzji w przemyśle muzycznym. Przekonuje, że jeśli nie odkłamiemy retoryki "obrońców praw własności", dopóty nie da się skutecznie rozmawiać o prawie autorskim. "Pirat" to wg niego aktywny uczestnik kultury.
"Strata Kazika" to strona, na której zachęcacie do kopiowania płyt i liczenia straty, jaką poniósł artysta. Skąd taki pomysł?
Radek Czajka: Pomysł przyszedł mi do głowy już parę lat temu, kiedy szukałem dobrego sposobu, żeby pokazać absurdalność szacowanych przez przemysł wydawniczy „strat”. Trwało zamieszanie wokół płyty Kazika „Hurra”, różni celebryci z pełną powagą opowiadali, że ściągnąć sobie kopię płyty to to samo, co włamać się do samochodu Kazika i zabrać mu płytę z siedzenia.
Co ta akcja ma symbolizować? Co chcecie osiągnąć?
Utożsamianie ściągniętych kopii z nie sprzedanymi egzemplarzami nadal jest w dyskusji o prawie autorskim powszechne, a powaga tego bezsensownego porównania utwierdzana jest sporą dawką przemocy symbolicznej i szantażu moralnego. Gdyby je podważyć, łatwo można usłyszeć „złodziej”, „przecież kradzież w internecie to nadal kradzież”, „własność intelektualna to własność”, „moralność w internecie nie obowiązuje?”.
Strata Kazika jest próbą krzyknięcia: „król jest nagi”. Próbą ironiczną, bo ironia wydaje mi się być odpowiednią bronią przeciwko szantażowi moralnemu. Dopiero kiedy przestaniemy udawać, że wszyscy widzimy szaty na cesarzu, a kto ich nie widzi, ten złodziej, będzie można prowadzić racjonalną rozmowę o prawie autorskim.
Działałem w pojedynkę. Nie potrzeba wiele. Pomysł jest prosty, kod też. Tylko tani "serwerek" momentami się już krztusi.
Nie boisz się, że sprawą zainteresuje się policja, mimo, że kopiujesz pliki na własny użytek?
Nie. Wbrew temu, co nam się próbuje wpoić, nie ma nic nielegalnego ani złego w zwyczajnym kopiowaniu plików.
Macie swoje lekarstwo na piractwo w przemyśle muzycznym?
„Piractwo” – to, że ludzie wymieniają się kulturą, nie jest problemem. To po prostu przejaw zdrowej kultury w działaniu. Problemem jest co najwyżej niedopasowanie modelu biznesowego przemysłu, opartego na sprzedaży płyt, do realnie istniejącego świata, w którym wytworzenie kolejnego egzemplarza utworu jest w zasadzie darmowe i nie wymaga pomocy producenta.
Masz pomysł na inny model biznesowy?
Istnieją różne modele biznesowe, niektóre nowe, inne stare – w końcu model finansowania poprzez produkcję egzemplarzy na sprzedaż to w gruncie rzeczy krótki, XX-wieczny epizod w historii muzyki. Najbardziej oczywistym innym modelem jest koncertowanie, które ma się świetnie. Istnieją też nowe formy rozproszonego mecenatu - crowdfundingu. Możliwości jest wiele. Philippe Aigrain w książce „Sharing” proponuje model finansowania kultury z płaskiej stawki doliczanej do opłaty za Internet. Autor gościł niedawno w Polsce i było się o co z nim spierać, ale o to chodzi - żeby przedmiotem sporu i dyskusji był model finansowania kultury w epoce sieci, a nie archaiczny „problem piractwa”.
Co dokładnie dzieje się w przemyśle muzycznym? Każdy piratuje, tylko nikt się nie przyznaje?
Mniej więcej. Cory Doctorow w filmie „RiP! A Remix Manifesto” trafia moim zdaniem w sedno. Powiedział: „Ten świat, w którym udajemy, że nie łamiemy wszyscy prawa autorskiego, jest jak epoka wiktoriańska, kiedy wszyscy udawali, że się nie masturbują. Oficjalna linia brzmiała: jeśli się masturbujesz, wyrosną ci włosy na rękach, oślepniesz, oszalejesz. Dziś oficjalna linia brzmi: tylko źli ludzie kopiują pliki bez upoważnienia. W obu przypadkach nie jest to prawda. Myślę że z prawem autorskim dzieje się to samo, co stało się z masturbacją. Ludzie zaczynają się przyznawać sobie nawzajem: no tak, ja też to robię.”
Potrafisz poprzeć tę tezę?
Polecam raport z badania „Obiegi kultury” Centrum Cyfrowego, który robi naprawdę dużo dla odczarowania zaklęć o „problemie piractwa” na polskim gruncie. Dla wielu ludzi szokiem jest odkrycie, że tzw. „piraci” to po prostu aktywni uczestnicy kultury i jednocześnie najlepsi klienci w obiegu formalnym. Jeśli wydaje się to zaskakujące, to pomyślmy, czy rozsądnym pomysłem byłoby zamykanie bibliotek w celu napędzenia sprzedaży książek.
Nie obawiasz się, że ktoś zarzuci ci brak moralności w tym co robisz?
Kopiowanie plików na własnym dysku nie jest chyba jakąś bardzo drastyczną metodą. Wydaje mi się wręcz, że to wyjątkowo niewinna działalność. Tym zabawniejsze byłoby, gdyby zgłosił się ktoś z pretensjami. Co właściwie można zarzucić serwisowi? Że "naprawdę" napędza „straty” artystów? Przecież takie oskarżenie zostałoby zabite śmiechem - i słusznie.