FIlm Petera Weira "Stowarzyszenie umarłych poetów" to jeden z tych, do których chętnie wracam i na pewno nie jestem w tym osamotniona. Tym bardziej czekałam na to, by zobaczyć tę historię na deskach teatru i przekonać się czy okaże się równie inspirująca i wzruszająca. Czy było warto?
"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" Z pewnością wiele osób mniej więcej kojarzy fabułę, ale po krótce przypomnę, że rzecz dzieje się w męskiej Akademi Weltona. To prestiżowa szkoła, do której dostanie się jest wielkim wyróżnieniem i jednocześnie gwarancją zyskania najlepszego wykształcenia.
Tutaj nie ma raczej miejsca na indywidualizm i młodzieńcze szaleństwa, ponieważ rządzą w niej cztery zasady: tradycja, honor, dyscyplina i doskonałość. Każde odstępstwo od, ustalonej przez władze Akademii, normy spotyka się zatem z niemal natychmiastową krytyką jej dyrektora.
Kiedy więc w szkole pojawia się profesor John Keating, nauczyciel stosujący nowatorskie techniki nauczania, z miejsca zdobywa serca uczniów, pokazując im wrażliwość, poezję i możliwość życia w zgodzie ze sobą.
O Kapitanie! Mój Kapitanie! Decydując się na krok, jakim jest stworzenie spektaklu teatralnego, opartego na znanej już historii z jednej strony można odczytać jako pójście "na łatwiznę", a z drugiej wręcz przeciwnie - jako podjęcie dość trudnego mimo wszystko wyzwania i myślę, że w tym przypadku z tą sytuacją mamy do czynienia. Dlaczego?
Przede wszystkim nie da się uniknąć porównać z kultowym filmem z 1989 roku, który zdobył 4 nominacje do Oscara, opuścił galę ze statuetką za najlepszy scenariusz i przede wszystkim - zachwycił widzów na całym świecie. Choć odgrywający rolę Keatinga Robin Williams ostatecznie nie dostał nagrody Akademii, to nie da się odmówić jego roli lekkości i naturalności.
W spektaklu w rolę kontrowersyjnego profesora wciela się Wojciech Malajkat, świetny polski aktor i aktualnie rektor Akademii Teatralnej w Warszawie. Wydawałoby się - wybór idealny. I rzeczywiście w większości scen nie da się nie dostrzec jego ogromnego kunsztu, jednak - moim zdaniem - pojawiały się też momenty dość groteskowe.
Rozumiem oczywiście, że teatr to nie film i rządzi się swoimi prawami, jednak przerysowanie i nadmierna egzaltacja trochę chwilami po prostu mnie raziły.
Młodzi aktorzy radzili sobie raz lepiej raz gorzej, ale jednak dawali radę, a ich młodzieńcza energia nadawała sztuce dynamiki i naturalności. Podobnie zresztą, jak krótkie choreograficzne przerywniki, do których z początku nie byłam przekonana, jednak całościowo maja sens i zdają się być fajnym pomysłem, który dobrze sprawdza się w minimalistycznej scenografii.
Momentami trudno było się zorientować, czy sztuka osadzona jest w tych samych czasach, co film - wskazywałyby na to choćby słowa i postawa dyrektora czy ojca jednego z uczniów - czy jednak bardziej współczesnych. Trochę się czepiam, bo tak naprawdę dla samego przekazu - bardzo uniwersalnego - nie ma to większego znaczenia.
Uniwersalna historia dla każdego Mimo upływu 30 lat historia nie straciła na wartości. Jest tak samo ciekawa i potrzebna jak dawniej, a oglądająca ją młodzież może z niej wyciągnąć przydatną lekcję. Licealistów i gimnazjalistów na widowni było naprawdę sporo i mimo że spektakl trwał około dwóch godzin, nie zauważyłam, żeby ktoś wyciągnął telefon (czego często jestem świadkiem).
Wielu z nich na pewno przyciągnęła obecność na scenie Macieja Musiała, który rośnie na gwiazdę młodego pokolenia. Jeżeli takie posunięcia przyciągną młodzież do teatru to dlaczego nie?
Jak wspomniałam historia jest uniwersalna i ciekawie się ją ogląda - spodoba się zarówno dzieciakom, jak i ich rodzicom czy współczesnym trzydziestolatkom. Opowieści o zbuntowanych, poszukujących siebie nastolatkach trafiają zresztą chyba do wszystkich, bo każdy z nas widzi w takich bohaterach choć cząstkę siebie.
Kolejne spektakle odbędą się: 14 stycznia 2020 w Łodzi oraz w styczniu, lutym i marcu 2020 w warszawskim Och Teatrze.