W World Orchestrze Grzecha Piotrowskiego grają artyście z całego świata.
W World Orchestrze Grzecha Piotrowskiego grają artyście z całego świata. Fot. Maciej Stanik

Chciał tylko grać na saksofonie i robić muzykę. Choć wszystkiego musiał uczyć się sam i nie zawsze było łatwo, to dziś wie, że opłacało się ryzykować. Grzech Piotrowski, multiinstrumentalista, kompozytor i wydawca, w naszym cyklu "Co Ciebie napędza" opowiada, jak udało mu się zebrać artystów z całego świata i stworzyć wyjątkowy projekt World Orchestra. Nam mówi także, kto specjalnie dla niego pokonał 20 km mroźną zimą za kołem podbiegunowym.

REKLAMA
Urodziłeś się i wychowałeś w Olsztynie. Daleko było z Warmii do tego świata?
Lata świetlne... Taka to jest odległość. Gdy zaczynałem muzykować, grać na saksofonie, i zdałem sobie sprawę, jak trudną sprawą, a wręcz niewykonalną, jest przeniesienie się np. do Warszawy i zagranie z jakąś znaną osobą, to ogarnęło mnie przerażenie.
 
Był rok 1990, byliśmy tuż po komunizmie, miałem 16 lat. Pamiętam gorące, wiosenne, niedzielne popołudnie. Przechodziłem przez pokój rodziców i w telewizji ktoś grał na saksofonie. Zamarłem. Grom z jasnego nieba. "Mamo, Tato kupcie mi saksofon". Tata grał w młodości na saksie i akordeonie, uśmiechnął się, chyba spodobał się mu ten pomysł. Mama następnego dnia wypłaciła ostatnie oszczędności i tak oto w ciągu jednej doby zmieniło się moje życie całkowicie i niepowtarzalnie.
Co lepsze, mimo iż byłem w szkole muzycznej – grałem na skrzypcach, oboju i pianinie – to nie widziałem siebie w roli muzyka. A tu taka zmiana. Tata pokazał mi podstawy. W olsztyńskiej szkole muzycznej nie było wówczas klasy saksofonu. Z tego względu moimi jedynymi wzorcami byli mistrzowie, klasycy jazzu. Pierwszym był Jan Garbarek, kupiłem wszystkie dostępne kasety i odleciałem całkowicie. Gdy myślę o tym teraz po latach, uważam, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić.
 
Musiałem sam się wyszkolić, wyobrazić sobie, jak to jest grać na saksofonie. Uczyłem się więc ze słuchu i na własnych błędach. Robiłem małe kroki, choć dla mnie wtedy ogromne. Pierwszy koncert w życiu, zagrałem w olsztyńskiej "Piwnicy Zamkowej" z Tomaszem Szymusiem na pianie (teraz znany aranżer "Taniec z gwiazdami"). Zadymiona 30 metrowa kawiarenka w której wszyscy palili papierosy.
Graliśmy standardy M.Davisa. Z kolei mój pierwszy koncert przed większą publicznością miał miejsce podczas Ogólnopolskich Spotkań Zamkowych "Śpiewajmy poezję". Pierwsze moje nagrania odbyły się w olsztyńskim studio Ryszarda Szmita, z którym pracuje do dziś. 
Przyznam, że najwięcej o muzyce nauczyłem się w tamtym okresie właśnie od niego. Zawodowy gitarzysta, z ogromnym doświadczeniem koncertowym, który otworzył pierwsze profesjonalne studio na Warmii i Mazurach.
Pierwsze profesjonalne nagranie?
Moje pierwsze profesjonalne nagranie to był Maanam. Grałem utwór "Złote Tango". 
Następnie był zespół The Renamed, świetna niemiecko-polska formacja funk-rockowa, u nich grałem na oboju i na saksofonie.
Wtedy po raz pierwszy poczułem, że granie na saksofonie będzie miało jakiś sens. Dostałem ogromnego kopa, wszystko przyspieszyło, postanowiłem odejść z liceum i przenieść się do wieczorówki, co nie spodobało się rzecz jasna moim rodzicom, ale jakoś to zaakceptowali. Wszystko po to, żeby ćwiczyć na saksofonie. Grałem godzinami. 
Puszczałem kasety klasyków (Garbarek, Coltrane, Parker, Brecker, Webster itd.), zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że stoję na scenie razem z nimi. Moimi drogowskazami były słuch, fantazja, wyobraźnia i intuicja. W ciągu półtora roku przygotowałem się do egzaminów na wydział jazzowy. Zrobiłem to praktycznie sam, byłem tylko dwa razy na warsztatach jazzowych w Puławach.
Opłacało się, bo na wydział jazzowy się dostałeś.
Tak, miałem 19 lat i dostałem się na Wydział Jazzowy na Bednarskiej w Warszawie, gdzie spędziłem dwa lata, po których zdałem na Wydział Jazzowy przy Akademii Muzycznej w Katowicach. To było dla mnie ogromne osiągnięcie. W tamtych czasach przyjmowano na studia dzienne po jednym uczniu na nauczyciela.  
Wcześniej, jeszcze w Olsztynie miałem zespół Head Up, dość popularny lokalnie w połowie latach 90-tych. Nasze koncerty ściągały tłumy. W klubach, na plenerach, w filharmonii, zawsze komplet publiczności, ludzie siedzieli na schodach.
Był taki gość w Olsztynie, szaleniec kochający jazz, otworzył słynną Bohemę Jazz Club, której rezydentami byliśmy aż do wyjazdu do stolicy. Grzegorz Młynarski, obecnie mój przyjaciel, z którym teraz prowadzę klub Six Seasons na Wilanowie.
Wspomniany band przeniósł się niebawem do stolicy i błyskawicznie zaczęliśmy grać z wieloma artystami. Przyjazd do Warszawy przyspieszył wszystko. Bardzo pomagała mi moja siostra Agnieszka, która w tamtym czasie śpiewała w "Metrze", pracowała w Studio Buffo, grała z Kayah, Jopek i wieloma innymi artystami. Powoli wprowadziła mnie w środowisko, zabierała na imprezy, mówiła "to mój zdolny młodszy braciszek, gra na saksofonie". Jej wsparcie było wyjątkowo ważne.
Kolejnym istotnym krokiem w mojej karierze było spotkanie Eli Skrętkowskiej, którą poznałem dzięki Jonaszowi Tołopiło, ówczesnemu menadżerowi De Mono, w którym grywałem od czasu do czasu. Po naszym koncercie w Harendzie, zadała mi tylko jedno pytanie: "Wyprodukujesz koncert telewizyjny?". Odpowiedziałem, że tak. Chyba dostrzegła moją energię i sceniczną odwagę. Zapytała jeszcze czy się nie boję, a ja stwierdziłem, że nie.
logo
Fot. Maciej Stanik
Naprawdę się nie bałeś?
Wróciłem do domu i byłem przerażony. W życiu jest tak, walczysz albo się poddajesz. Wtedy zawalczyłem o ten komercyjny skrawek mojej przyszłej kariery zawodowej. Wszystko nabrało tempa. W ciągu roku grałem właściwie w połowie zespołów na rynku, a po dwóch latach nagrywałem większość reklam telewizyjnych. 
W Katowicach studiowałem razem z Pawłem i Łukaszem Golcami, z którymi tworzyliśmy najmocniejszą wówczas sekcję dętą. Nagrywaliśmy dla większości znanych zespołów, gwiazd. Jeśli ktoś miał sukces i chciał dobrą sekcję dętą, dzwonił do nas. Uzupełnialiśmy składy najlepszych orkiestr, big bandów, projektów, nagrań. Widać nas było właściwie bez przerwy w telewizji, podczas festiwali takich jak Opole, Sopot, podczas gal, koncertów świątecznych, noworocznych. W tamtym okresie trafiłem również jako młody adept jazzu do najlepszego polskiego big bandu prowadzonego przez Wiesława Pieregorólkę, z którym dziś współorganizuję Big Collective Band (BCB nagrał ścieżkę dźwiękową do filmu "Excentrycy"). 
 
Równolegle rozwijała się moja ścieżka jazzowa. Powstał zespół Alchemik. Wygrywaliśmy wszystkie konkursy jazzowe w Polsce (1997-1998) oraz najważniejszy dla nas w Europie, w Hoeilaart pod Brukselą. To był dla mnie bardzo ważny i zaskakujący moment. Sam awans do finału konkursu (8 zespołów) był dla nas sukcesem. Byliśmy zachwyceni samą możliwością występu, nikt nie liczył na żadną nagrodę. Tym bardziej po wysłuchaniu konkurencji. Z tej radości wypiliśmy w przerwie po występie, z zespołem z Moskwy, beczkę piwa.
Pamiętam wyczytywanie werdyktu i kolejno 8, 7, 6, 5, 4, 3 miejsce... i tu zamarliśmy. Pamiętam miny kolegów (Łukasz i Paweł Golcowie, Marcin Masecki, Marcin Murawski, Robert Luty) w trakcie ogłoszenia 1 miejsca. Bezcenne. Na dodatek jury w uzasadnieniu stwierdziło, że jesteśmy odkryciem na europejskim rynku. Kolejno założyłem jako leader zespoły: Freedom Nation, Dekonstrukcję Jazzu, Oxen, Alchemic Orchestra, Emotronica, Archipelago, One World i Silent Concert.
Słucham twojej historii i myślę, że można odnieść wrażenie, że masz dużo szczęścia. Prawda jest jednak taka, że to przede wszystkim ciężka praca?
Prawda jest super prosta. Poświęciłem cały mój czas na naukę, rozwój muzyczny i budowanie własnej drogi muzycznej. To są tysiące godzin poświęconych na próby, ćwiczenia. Był taki czas, że budziłem się i grałem jeszcze przed śniadaniem, później  znowu grałem kilka godzin, potem obiad, po którym biegłem na próbę z kolegami, czyli znowu grałem. Wszędzie chodziłem z walkmanem. Nawet spać kładłem się ze słuchawkami.
Nie byłeś tym zmęczony?
Nie. Pochłaniałem muzykę bezustannie, sprawdzałem się w różnych zespołach. Miałem nawet próby z bandem metalowym, jedyny powód dla którego nie chciałem z nimi występować to to, że po prostu nie było mnie słychać, nie mogłem się przebić.
 
Przez moment terminowałem w grupie reggae, ale nie pasowało mi to, nudziłem się tam. Za to od zawsze bardzo lubiłem muzykę ludową i folklor, co zaowocowało właśnie nagrodą w Hoeilaart. Alchemika oparłem na trzech elementach: klasycznym sekstecie jazzowym (trąbka, sax, puzon, piano, kontrabas, perkusja) połączonym z polską muzyką ludową i czasem bałkańskich rytmach. 
 
Moja fascynacja folklorem ze świata zaczęła się od słuchania Jana Garbarka i jego projektów z artystami z różnych kultur. To jakoś wtedy, w liceum usłyszałem ten wewnętrzny głos poszukujący orkiestry świata, w której grają najlepsi artyści z całego globu.
Szukałem przez wiele lat. Nie znalazłem. Kiedyś nie było internetu. Jedynym oknem na świat było radio, telewizja, płyty, festiwale i artykuły w gazetach. Polskie media jazzowe skupione na amerykańskim jazzie nie były zbytnio pomocne. To niezwykle utrudniało moje zadanie. 
Dlatego podczas zagranicznych tras koncertowych spędzałem godziny w sklepach muzycznych na wyszukiwaniu najciekawszych artystów. Robiłem sobie listę marzeń, z kim chciałbym zagrać w przyszłości. Nie sądziłem, że po latach część artystów z tej listy wystąpi w  World Orchestrze.
W World Orchestrze czyli w orkiestrze złożonej z muzyków z całego świata, którą sam stworzyłeś.
 
Gdy oglądam filmy i słucham muzyki filmowej, która jest w tle i towarzyszy akcji, to niejednokrotnie myślę: ok, gdyby tutaj nie było filmu tylko ktoś miałby siedzieć i słuchać samej orkiestry, to brakowałoby mi tego napędu, tego turbo doładowania, czyli genialnych solistów, którzy zagrają, zaimprowizują, poprowadzą tę orkiestrę jeszcze dalej. Ja uzupełniam tę lukę, tym właśnie jest World Orchestra.
 
To jest coś magicznego, bo inspirujemy się muzyką świata, a ta jest fantastyczna. Jest twórczą esencją, budulcem kultur, serum muzycznej wiedzy. World Orchestra, to przecięcie okręgów otwartej kreacji, improwizacji, jazzu, folkloru, etno i klasyki. To ten mały punkt wspólny dla tych muzycznych okręgów. Mam grupę solistów-kreatorów, którzy nie tylko improwizują, ale mają świadomość, że są współodpowiedzialni za całe dzieło, czasem tworzą tło, a czasem stoją na froncie.
Część z moich muzyków to producenci. Oni wiedzą, że cisza w muzyce gra czasem ważniejszą rolę niż solowy popis. Niewielu artystów stać na powstrzymanie swojego ego, wtopienie się w orkiestrowy tłum.
Ile lat trwała realizacja tego marzenia? Od pomysłu do pierwszego koncertu.
Pierwsza faza to marzenia i wirtualne kolekcjonowanie osobowości muzycznych, od liceum do 2005 roku, kiedy to w trakcie budowy studia złamałem nadgarstek w pięciu miejscach. Moja kariera stanęła na włosku, byłem przekonany, że już nigdy nie będę grał na saksofonie. Cztery lata dochodziłem do sprawności technicznej i formy muzycznej. To był pierwszy raz, kiedy poczułem że nie mam wpływu na swoje życie. Podobnie jest teraz w czasach epidemii.
Moją zasadą jest jednak nie poddawać się. Umiem podejmować ryzyko. Na przykład w obecnym czasie zamiast załamywać ręce, wystartowaliśmy z akcją #sztukawczasachzarazy, która organizuje koncerty on-line w naszym klubie Six Seasons. Nie mamy wyjścia, stoimy na granicy bankructwa tak jak zresztą wszyscy. Ale czekanie jest najgorszą opcją. Zatem od początku marca kreujemy życie muzyczne na nowo. Od zera. 
W 2005 roku w trakcie rehabilitacji zbudowałem studio i produkowałem nagrania wielu artystom. Na przykład znalazłem w Olsztynie zespół Afromental, któremu wyprodukowałem pierwszy album i pomogłem wejść do mediów. Cały okres rehabilitacji wykorzystałem na naukę produkcji muzycznej, obsługę studia, szkolenie się w mixach i rozwój startujących profili społecznościowych.
W 2009 roku było już prościej, po rehabilitacji wydałem płytę "Emotronica" i poznałem moją obecną żonę. Kiedyś piliśmy wino u mnie w studio i Paulina powiedziała: puść mi te wszystkie rzeczy, których nikomu dotąd nie puszczałeś. Gdy je usłyszała, powiedziała coś bardzo istotnego: "Zostaw tę komercyjną produkcję, bo to może robić każdy. Twoja muzyka ma duszę, głębie, ogromny potencjał". Paulina mnie zmotywowała i na pewno jest współautorką naszego sukcesu.
 
Paulina od samego początku współprodukuje koncerty World Orchestry od strony techniczno-realizacyjnej. Nawet jak była w ciąży to ciągle pracowaliśmy. Cała strona graficzna i design jest efektem pracy mojej utalentowanej żony.
 
Z kolei w wigilię 2009 roku mój tata powiedział coś takiego: "Grześ za rok jest 600-lecie Bitwy pod Grunwaldem, może to jest dobra data, żebyś w końcu zrobił tę World Orchestrę?". Te słowa do mnie wystrzeliły. Jeszcze tego samego wieczora zadzwoniłem do Grzegorza Młynarskiego (Bohema Jazz Club) i  zaczęliśmy fantazjować na temat World Orchestry.
 
Pierwszy koncert miał się odbyć 10 kwietnia 2010 roku, czyli wtedy, kiedy spadł samolot w Smoleńsku. Pamiętam jak siedziałem w TVN-ie przed wywiadem i zobaczyłem tę wiadomość. Wszystko odwołano, ale każdy z artystów to zrozumiał.
 
Ustaliliśmy z organizatorem, że koncert odbędzie się półtora miesiąca później. W połowie maja 2010 roku World Orchestra zagrała pierwszy raz. W lipcu 2010 roku odbył się całkiem spory koncert w okazji 600-lecia "Bitwy Pod Grunwaldem". Z kolei pierwszy ogromny koncert World Orchestry (86 muzyków) miał miejsce na Solidarity of Arts w Gdańsku w 2011 roku. Zaprosił nas Krzysztof Materna i od razu nagraliśmy DVD.
Później były kolejno: Live in Berlin, w dwa razy Sofia, Lubljana, Kaliningrad, koncert w wulkanie na Cabo Verde, nasz mikro festiwal na wyspie Sal, WO Camp w Toskani, WO Camp w Radziejowicach, dwa Symfoniczne koncerty w Bashkirii (Ufa).
W 2015 roku wystartowaliśmy z własnym festiwalem Wschód Piękna na Warmii, którego szósta edycja już niebawem (24-26 lipca, Olsztyn, Olsztynek). Punktem przełomowym dla mnie było napisanie specjalnie dla World Orchestry pierwszej Symfonii "Lech, Czech i Rus". Premiera odbyła się w sali NOSPR w Katowicach (2016), kolejne koncerty w Krakowie, Warszawie i Olsztynie.
Największym dotychczas naszym wydarzeniem była premiera drugiej mojej Symfonii "STU" w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie (3.03.2018). Na scenie zagrało 200 artystów. Bilety wyprzedano na dwa tygodnie przed koncertem. Dzięki firmie TheMuBa Borysa Szyca nagraliśmy koncert na 12 kamer. To wydarzenie jest dostępne na profilu TheMuBa, koniecznie to zobaczcie.
Rok 2020 miał być specjalny. Niestety w wyniku zarazy odwołano nam czerwcową trasę World Orchestry. Mamy jednak nadzieję, że w listopadzie uda nam się świętować z Wami naszą 10 rocznicę.
Zorganizowanie takiego koncertu artystów z całego świat nie należy chyba do najłatwiejszych?
Cała moja droga produkcyjna trwała kilkanaście, może 20 lat i dała mi wiedzę i bazę. Byłem w stanie wyprodukować właściwie każdego rodzaju koncert i miałem odwagę, żeby to robić. Jest to przecież odpowiedzialność nie tylko za muzykę, ale także za budżet i za ludzi, których zatrudniasz. Ostatnio zrobiłem Róże Gali, muzycznie produkowałem też kilkakrotnie galę podczas Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Przed chwilą robiłem w Operze Narodowej 70-lecie Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Te wszystkie doświadczenia wykorzystuje produkując World Orchestrę. 
 
Szkołą życia był dla mnie koncert w wulkanie. Graliśmy na Cabo Verde w Afryce. Było to słodko-gorzkie doświadczenie. W dniu koncertu wszyscy lokalni partnerzy po kolei zaczęli nas naciągać, wykorzystywać. Mieliśmy wrażenie jakby się zmówili. Dodatkowa kasa za nagłośnienie, za wypożyczenie agregatu prądowego. Pasmo porażek przez cały dzień.
W momencie zachodu słońca mieliśmy cały czas niegotową scenę, a wszystko dlatego, że jesteśmy Europejczykami i nie przewidzieliśmy specyfiki Afryki. Koncert finalnie był sukcesem ale przyznaję, że było mi wyjątkowo przykro, bo jechałem na takim ogromnym uniesieniu, z szacunkiem do ich kultury. Dziś wiem, że jeśli chcę coś robić na świecie, to muszę jechać w to miejsce jeszcze lepiej przygotowany a najlepiej z własną ekipą.
Pamiętasz emocje, które towarzyszyły ci podczas pierwszego koncertu World Orchestry?
Był dla mnie największym, niesamowitym przeżyciem, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się takim malutkim wydarzeniem. Co jednak najważniejsze weszliśmy na własną drogę. Współkreacja artystów z wielu krajów, tu i teraz. Niepowtarzalne zjawisko.
Jest wiele koncertów na świecie produkowanych przez ogromne wydawnictwa albo światową machinę muzyczną, gdzie oczywiście są artyści z wielu krajów. Ale wygląda to mniej więcej tak, że przyjeżdżają, każdy gra swój utwór, biorą pieniądze i wyjeżdżają. Bardzo rzadko jest w tym jakaś wymiana kultury. Współkreacja to bardzo rzadkie zjawisko muzyczne.
logo
Fot. Maciej Stanik
Ale ty zaryzykowałeś.
Zawsze ryzykowałem. Pierwszym takim była płyta Alchemik "Sfera Szeptów". Ogromny sukces. Jako młody zespół otwieraliśmy "Jazz jamboree" w Sali Kongresowej, kiedyś to były naprawdę wydarzenia. Byliśmy zjawiskiem na polskiej scenie jazzowej końca lat 90.
Mówiłem kolegom, że zagramy z małą orkiestrą kameralną, ale oni stwierdzili, że nie mamy pieniędzy, więc powiedziałem, że sam zapłacę. Zarobię i zapłacę. W ten sposób założyłem też wydawnictwo Alchemik. Moi koledzy nie chcieli się dołożyć do produkcji i wydawnictwa, więc poniosłem wszystkie koszty. Dzięki temu od pierwszej płyty sam decydowałem o jej wydaniu.
Promocja muzyki w Polsce to dżungla. Trzeba się przyzwyczaić, mieć bardzo mocny kręgosłup i być odpornym na porażki, bo one są cały czas. Mam 45 lat i wydawałoby się, że codziennie osiągam jakiś sukces, ale nie, codziennie mam jakiś problem do rozwiązania. Więcej rzeczy nie wychodzi niż wychodzi.
Co sprawia, że się nie poddajesz?
Mam przekonanie, że muszę podążać za moim wewnętrznym głos. To ten wewnętrzny szept podejmuje decyzje. Dam ci prosty przykład, parę lat temu byłem na rozmowach w sprawie World Orchestry w Los Angeles. Na zaproszenie Adama Gee i Tamary Gee. Dzięki nim miałem przyjemność poznać jednego z najlepszych producentów muzyki pop na świecie Waltera Afanasieffa. Akurat jak przychodziłem do niego do studia, to chwilę wcześniej wychodziła Barbara Streisand, której ostatni album produkował właśnie Walter.
 
Żona Afanasieffa schodziła po schodach i powiedziała: "O, to pana muzykę słuchaliśmy wczoraj przez cały wieczór". Byliśmy już po wydaniu pierwszej płyty World Orchestry. Walter pytał mnie o ulubionych saksofonistów, czy słuchałem Michaela Breckera, bo to był jego bliski kolega. Wiedział, że gram na duduku, więc rozmawialiśmy o tym, że może bym u niego zagrał kiedyś.
 
Gdy wróciliśmy do ich domu w L.A, to usłyszałem od Adama ważną sentencję: "Jak będziesz mieszkał w Radomiu, to będziesz grał z muzykami z Radomia, jak będziesz mieszkał w Olsztynie, będziesz grał z muzykami z Olsztyna, jak mieszkasz w Warszawie, grasz z muzykami z Warszawy. Jesteś w LA dwa dni i już poznałeś Waltera Afanasieffa, więc doradzałbym ci poświęcenie wszystkiego i przeniesienie się tutaj".
 
Finalnie nie pojechałem do Los Angeles, ale ciągle pracujemy nad wprowadzeniem World Orchestry do USA. Za dużo się wtedy działo dobrego w Europie. Rozwój World Orchestry przyspieszał. Jestem pewny swojej drogi, wiem czego chcę. Jestem Europejczykiem, jestem Polakiem i zawsze miałem w sercu polską muzykę. Bez względu na to, czy była na nią moda, czy nie. Esencją World Orchestry jest też odpowiedni dobór ludzi, którzy myślą w podobny sposób nie tylko o muzyce, ale i o świecie, otoczeniu i naszej przyszłości.
Kto tworzy World Orchestrę?
Nasi soliści to jest długa historia. Nasza główna solistka Ruth Wilhelmine Meyer jest jedną z najciekawszych wokalistek w tej części świata. Poznałem ją przypadkowo w jej domu. Grałem wówczas w zespole jej męża, byliśmy w trasie w Norwegii i Ruth przyrządziła dla nas kolację, w trakcie której moja koleżanka z zespołu Asia Lewandowska powiedziała że Ruth jest zjawiskowa.
Namówiła mnie abym poprosił Ruth, żeby coś zaśpiewała dla mnie. No i poprosiłem. Kiedy zaczęła śpiewać, zamarłem. W życiu nie słyszałem tak ciekawego i wyjątkowego głosu. Podsumowałem to krótko: „będziemy wspólnie grali”.
 
Terje Isungset wsławił się w grze na instrumentach z lodu. Stworzył Ice Music Festiwal, na który przyjeżdżają ludzie z całego świata. Grałem u niego 3 lata temu i jestem pierwszym saksofonistą na świecie, który zagrał na saksofonie lodowym.
 
Kiedyś byłem na koncertach gdzieś przy kole podbiegunowym, w miejscu gdzie mieszka może 500 osób. Graliśmy w bibliotece miejskiej z niewielkim składem. Była zima. Przed koncertem podchodzi do mnie starsza pani i mówi: "Czy ty jesteś Grzech? Szłam 20 km przez śnieg, żeby usłyszeć człowieka grającego na duduku, mam nadzieję, że warto".
Wyobraź sobie moje zdziwienie. Nie jestem świetnym dudukistą, ale dałem z siebie wszystko. Po koncercie długo rozmawialiśmy, pytałem: Co wy tu robicie za kołem podbiegunowym? Jak tu się żyje? Ona odpowiedziała: "Mamy bardzo ciekawe życie. Jestem szczęśliwa, nigdy nie byłam głodna, nigdy nie było mi zimno, mam córkę, którą widzę dwa razy w roku, mam też trzy przyjaciółki".
Wtedy pomyślałem sobie, ilu znam ludzi w Warszawie, którzy nie mają ani jednego przyjaciela. Na koniec dodała, że tylko jednej rzeczy nie przeżyła, nie znalazła drugiej połówki, ale że ona gdzieś na nią czeka. Zaśpiewała nam jeszcze piosenkę w Joik i poszła w ten śnieg.
 
Theodosiego Spassova z Bułgarii poznałem kiedy miałem 23 lata. Wygraliśmy największy festiwal w Europie i jedną z nagród był koncert w Sofii. Pamiętam, jak ten mistrz obserwował nas z boku sceny, to jest absolutny wirtuoz. Podszedł do mnie później i powiedział: "Wy Polacy macie w sobie taką werwę, coś takiego innego niż wszyscy jazzmani z zachodu".
Teraz po latach wiem o co mu chodzi. Szukamy własnych rozwiązań. Nie jesteśmy sztampowi. Wtedy przeprowadziłem pierwszą rozmowę z artystą, odnośnie przyszłej współpracy w World Orchestrze. To był 1997 rok. Tak dołączył do nas mistrz i legenda, Theodosii Spassov.
logo
Fot. Maciej Stanik
Nie zajmujesz się tylko orkiestrą prawda?
W 2014 roku mieliśmy muzyczną zapaść. Zaproponowano mi wtedy 6 czy 7 koncertów. Doszedłem do wniosku, że skoro to się pięknie rozwija, to w takim razie nie robię już nic innego. Wszystkie te koncerty odwołano. Był taki moment, że nie mieliśmy żadnych pieniędzy. Biegałem po domu i wygrzebałem z kieszeni grosze. Uzbieraliśmy z żoną 5 zł.
 
Dzięki temu wprowadziłem do życia backup, plan na stałe. Teraz zawsze mam kilka opcji. Wróciłem do grania mniejszych koncertów. Stworzyłem projekt alter ego World Orchestry. Mały, mobilny, skupiony na szczegółach i pojedynczych solistach.
 
Tak powstała płyta i zespół "One World", z którym koncertuje najczęściej. Kolejnym krokiem są moje "Silent Concerts" – koncerty solo na słuchawkach. Tylko saksofon, efekty, pogłosy, loopery, dźwięki kamieni, patyków i różnych metalowych przedmiotów. Gram tylko dla 16 osób. To bardzo kameralne i osobiste wydarzenie. Jest jeszcze rozwijający się klub Six Seasons i kilka naszych festiwali.
W twoim życiu zawodowym cały czas dzieje się coś nowego?
Jeszcze tydzień temu wyglądało to tak: główną osią wszystkiego jest World Orchestra, dodatkowo projekt One World, moja podróż dookoła świata, podczas której poszukuję inspiracji i najmniejsza forma muzyczna Silent Concert. Dziś wszystko zniknęło i nie wiemy kiedy i czy kiedykolwiek wrócimy do normalności.
Koronawirus zmusił nas do przeformatowania i zredefiniowania wszystkiego. To twardy reset rzeczywistości, koniec znanego nam świata. Jeszcze tego nie widzimy, ale nie mam żadnej wątpliwości, że tak właśnie jest. Jest to również szansa na sprawdzian relacji, przyjaźni, cierpliwości i człowieczeństwa. To sprawdzian dla artystów, dlatego od razu wystartowaliśmy ze stroną na Facebooku @sztukawczasachzarazy, na której transmitujemy koncerty on-line.
 
World Orchestra ma swoją drogę i mam wierzę, że jest słuszna. Jest multireligijna i apolityczna. Przyjęliśmy taką postawę celowo i z szacunku do siebie, bo w ramach orkiestry mamy ludzi o wszystkich przekonaniach. Często rozmawiamy, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi, co jest dla nas najważniejsze.
Wszyscy odpowiadają to samo. Bez względu na zmieniający się świat chodzi o spokój, o dobro, miłość, zdrowie dzieci i rodziny. Liczy się tylko to, czy jesteś dobrym, czy złym człowiekiem. Jesteśmy na Ziemi, żeby zdać prosty test.
Kolejnym naszym ruchem jest połączenie World Orchestry z projektem "Ziemianie Atakują" zwracającym uwagę na ekologię, Ziemię i na nas, na Polskę i na nasze problemy. Martwi mnie, co zostawimy kolejnym pokoleniom, dlatego oddajemy część przestrzeni festiwalowej raportowi "Ziemianie Atakują".
Skąd bierzesz siłę, napęd do działania?
Tak naprawdę nakręca mnie chęć tworzenia pięknej muzyki. Cały czas nie znudziło mi się bycie muzykiem, ale też stwarzam sobie warunki do tego, żeby ta przygoda była ciągle świeża. Przez wiele lat grałem w różnych zespołach, mniej lub bardziej znanych.
Obiecałem sobie kiedyś, że nie mogę iść drogą, na której muzyka stanie się przekleństwem, dlatego zawsze wybierałem to, co mnie inspirowało, wybierałem pracę z takimi artystami, którzy byli dużo lepsi ode mnie, od których mogłem się uczyć.
Spotkania z ludźmi motywują?
Tak, na pewno w momencie kryzysu wiele razy pomogło mi słuchanie tego, co zrobiliśmy. Przypominam sobie te momenty ze studia, z koncertów, i zdaję sobie sprawę, jak ogromną energię musieliśmy z siebie wydobyć, żeby to zadziałało i jak fajną ma to teraz wartość. Najbardziej liczy się dla mnie to, że mamy w World Orchestrze artystów, którzy w tym samym momencie poświęcili te bardzo cenne minuty, które mamy na ziemi, na to, żebyśmy zrobili coś wspólnie.
 
Oprócz muzyków, niezwykle inspirujący są nasi słuchacze z którymi często rozmawiam. Jestem znany z otwartości na ludzi. Jest mi łatwiej o tyle, że mamy własny festiwal "Wschód Piękna" na Warmii (24-26 lip 2020), czasem robimy ekspedycje takie jak na Cabo Verde, do Bashkirii czy Toskanii. Nasza publiczność podąża za nami.
 
Kolejnym miejscem gdzie poznaję mnóstwo ciekawych ludzi i mam kontakt z publicznością jest klub Six Seasons na Wilanowie, któremu patronuje World Orchestra. Ostatnie miesiące poświęciłem na jego wypromowanie.
Six Seasons ma dwa kierunku, pokazujemy naszych solistów, ale otwieramy się też na innych artystów nie związanych z moim projektem. Mamy nadzieję, że przetrwamy te trudne chwile.
Możecie nas zobaczyć on-line na FB: @sztukawczasachzarazy.
A co nakręca cię do sprawdzania się w coraz to nowszych obszarach?
Nie wiem... Po prostu mam tę energię. Budzę się rano i zastanawiam się, co robić dalej. Siłę daje mi moja rodzina, moja żona, moja córeczka, moi rodzice, przyjaciele, wspólne plany i wyzwania. Mamy też wsparcie słuchaczy. 
Nie jesteśmy projektem super znanym, może ludzie słyszeli co robimy, ale nie jesteśmy ani w mainstreamie jazzu, ani w ogóle w jakimkolwiek mainstreamie. Tam gdzie kończy się granica wyobraźni większości moich kolegów, tam dopiero pierwszy krok stawia World Orchestra. Dopiero na tych rubieżach, gdzieś najdalej, w miejscach gdzie dla innych jest już szaleństwo, dla nas jest spokojny wiaterek. Dopiero rozwijamy żagiel w stronę nieznanego..

Patronem cyklu artykułów „Co Ciebie napędza” jest Skoda.

Advertisement