Kawiarnia ulokowana w stołecznym Och-Teatrze. Siadam przy jednym ze stolików z artystą, którego można uznać za skarb naszej kultury narodowej – niezależnie od tego, czy wziąć pod uwagę jego kreacje sceniczne, czy telewizyjne. Czas pokonwersować nie tylko na temat "Miodowych lat" i "Rancza", lecz i tego, jak postanowił rozwijać swoją karierę oraz czy w świecie aktorskim jest miejsce na prawdziwe przyjaźnie. Nie zabraknie również wątków bożonarodzeniowych i odpowiedzi na naprawdę ważkie pytanie: czy w Cezarym Żaku więcej jest polityka czy księdza?
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Czy pijąc kawę w pańskim towarzystwie powinienem lękać się o własne życie?
Proszę się nie obawiać, wlewaniem trucizny do napojów zajmuję się wyłącznie na tutejszych deskach teatralnych. Jednak siedząc ze mną przy stoliku kawiarnianym można czuć się bezpiecznie. Niezależnie od tego, czy konsumuje się kawę, herbatę, czy też... jakikolwiek inny trunek (śmiech).
Inna sprawa, że dziś Vincenta, czyli niebezpiecznego zabójcy ze sztuki "Truciciel", w ogóle nie trzeba się już lękać, przecież rozmawiamy w momencie, gdy owa komedia kryminalna schodzi z afisza Och-Teatru.
W ciągu ostatnich czterech lat zagraliśmy ją 101 razy, przekonując się, że choć ten gatunek jest w Polsce nieco zapomniany, to zarazem wzbudza niesamowite wręcz zainteresowanie. Tak więc wciąż będę szukał równie dobrych scenariuszy, dzięki którym można widza i rozśmieszyć, i nastraszyć.
Skoro nasi rodacy tak dobrze przyjęli mówienie o śmierci, morderstwach i samobójstwach w sposób lekki i zabawny, to czy są gotowi na pośmianie się z absolutnie każdego tematu?
Istnieje chyba tylko jeden gatunek, na który polski widz nie jest gotowy. Właśnie niedawno rozmawiałem o tym z Krystyną Jandą i Elżbietą Woźniak, utalentowaną tłumaczką, z którą współpracuję: mowa tutaj o horrorze. Doszliśmy do wniosku, że grając coś takiego w teatrze, nie byłoby nawet cienia szansy na sukces.
Do podobnych wniosków doszedłem podczas konwersacji z Barbarą Krafftówną, która przez jakiś czas mieszkała w Stanach Zjednoczonych. Wnioski są takie: widz na Zachodzie, szczególnie ten amerykański, jest bardzo naiwny. Aktorzy i reżyserzy uwielbiają taką publikę, gdyż ta łatwo wchodzi w opowiadaną historię; wierzy w to, co odgrywa się na scenie.
Natomiast Polak zawsze jest zdystansowany, nieufny i ostrożny w reakcjach, zawsze zakłada, że ktoś chce go zrobić w konia. Z tych względów jest widzem o niebo bardziej wymagającym. Tak więc nastraszenie kogokolwiek w naszym teatrze, odgrywając horror "na poważnie", nie jest po prostu możliwe.
Być może pewnego dnia sytuacja się zmieni, zobaczymy. Stan na dziś wygląda tak, że lepiej zająć się opowiadaniem na wesoło o zabójstwach i samobójstwach…
Za pasem święta Bożego Narodzenia, czyli moment, który z jednej strony kojarzy się z ciepłem i miłością, lecz z drugiej to właśnie wtedy najwięcej osób odbiera sobie życie…
Nie znam dokładnych statystyk, nie jestem też psychologiem albo socjologiem, lecz rzeczywiście – coś może być tutaj na rzeczy. Znam całe mnóstwo historii osób, dla których – ze względu na rozmaite perturbacje życiowe – to czas wyjątkowo traumatyczny. Jednak dla mnie święta owe "od zawsze" kojarzą się z ciepłem rodzinnym. Bardzo lubię ten czas i wyczekuję go co roku.
Mówimy tutaj o czymś więcej, niż jedynie kultywowaniu "starej świeckiej tradycji"?
Jestem facetem naprawdę głęboko wierzącym, tak więc Boże Narodzenie jest dla mnie także wydarzeniem religijnym, absolutnie. To coś, co wyniosłem z domu rodzinnego w Brzegu Dolnym i jestem naprawdę wdzięczny rodzicom, że ukształtowali mnie w taki sposób.
Gwoli doprecyzowania: należę do osób wierzących w sposób zdroworozsądkowy. Nie jestem jakimś ultrakatolem, lecz chrześcijaninem – proszę zaznaczyć to wielkimi literami – NIERADIOMARYJNYM.
Wracając do wątku Bożego Narodzenia: wiem doskonale, o co chodzi w tej tradycji, skąd się wzięła i czemu ma służyć. Świętowanie nie powinno ograniczać się wyłącznie do myślenia o prezentach i wyżerce.
Skoro o tym mowa: należy pan do osób, które biorą naprawdę aktywny udział tworzeniu potraw wigilijnych, czy skupia się wyłącznie na konsumpcji?
Zdecydowanie to pierwsze. W ogóle jest tak, że zdecydowanie najbardziej lubię konsumować to, co sam przyrządziłem – przecież wyłącznie wtedy mam stuprocentową pewność, że dana potrawa będzie mi naprawdę smakowała (śmiech).
W dzieciństwie z wielką uwagą przyglądałem się temu, jak gotują moja mama, babcia oraz ciocie. Podpatrywałem je w kuchni, zapamiętując, co łączy się z czym oraz w jakich proporcjach. W taki sposób nauczyłem się gotować i z tych umiejętności naprawdę chętnie korzystam do dziś.
Gdy zbliża się Boże Narodzenie, współdziałamy z żoną, tworząc rozmaite potrawy wigilijne – Kasia jest z Torunia (czyli, jak mawia, zaboru krzyżackiego), natomiast moja rodzina pochodzi zza Buga, w efekcie wychodzi nam naprawdę smakowity miks kulturowo-kulinarny. Wszystkie te przygotowania są procesem niezwykle męczącym, lecz ich efekt wynagradza wszystko.
Nie kusi państwa opcja znacznie wygodniejsza, czyli spędzenie świąt poza domem, w jakimś luksusowym hotelu?
Raz zdarzyło się nam skusić na podobny wyjazd, choć było to akurat w czasie Wielkanocy. No i później żałowaliśmy tego pomysłu. Ważne święta powinno celebrować się w domu, a nie jakimś hotelu. Zwłaszcza, gdy jest się człowiekiem, który znaczną część roku spędza w podróży…
Podróżowanie to jeden z efektów naprawdę mocnego skupienia się na karierze teatralnej. Nie zdarza się panu myśleć, że znacznie łatwiej byłoby odcinać kupony od popularności telewizyjnej?
Naprawdę spełniam się w tym, co robię, a ta satysfakcja rekompensuje mozoły związane z nieustannym jeżdżeniem ze spektaklami po całej Polsce, których to gram 250 rocznie, spanie z innymi aktorami w przyczepach.
Każdy wybór, jakiego dokonuje człowiek, ma pewne plusy i minusy – ja na pewnym etapie kariery postanowiłem skupić się na czymś innym, niż jedynie wykorzystywaniu popularności serialowej, zdobytej dzięki "Miodowym latom" i "Ranczu".
Jak z tej perspektywy ocenia pan koleżanki i kolegów po fachu, którzy nie potrafią wyjść z podobnej strefy komfortu?
Jest coś takiego, że aktorzy teatralni oraz filmowi budzą pewien szacunek, na który nie mogą liczyć artyści znani wyłącznie z ról telewizyjnych, nie daj Boże telenowelowych. Lecz mam świadomość faktu, że są i osoby, dla których popularność serialowa jest czymś w zupełności wystarczającym. To ich wybory, nie zamierzam nikogo oceniać.
Jeżeli dana osoba postanawia uciec z tego świata, mogę powiedzieć "szacunek". Lecz jeśli czuje, że spełnia się, grając w telenoweli dekadę albo i znacznie dłużej, to dlaczego miałby cokolwiek zmieniać? Przecież można z tego dobrze żyć. Nie każdy ma wystarczająco dużo samozaparcia, aby zmotywować się do wyjścia ze swojej szufladki.
Pamiętajmy, że to sztuka niełatwa – taki aktor musi zakasać rękawy i wziąć się do cholernie ciężkiej roboty. Gdyż udowodnienie publiczności, że potrafi zagrać naprawdę dobrze w czymś innym, niż telenowela, to naprawdę ogromne wyzwanie.
Wcześniej pojawia się inne wyzwanie: trzeba do siebie przekonać odpowiedniego reżysera…
Cóż, to akurat sztuka, w której nigdy nie byłem zbyt biegły. Trudno więc oczekiwać, że dziś, w wieku 58 lat, stanę się typem aktora, który potrafi pukać desperacko do kolejnych drzwi, walczyć ambitnie i przebojowo o kolejne role.
Czy tęskno mi do wielkiej roli w produkcji kinowej z prawdziwego zdarzenia? Tak, oczywiście. Czy jakaś tam grupa reżyserów myśli w sposób następujący: nie zatrudnimy Cezarego Żaka, ponieważ za bardzo kojarzy się z "Miodowymi latami" albo "Ranczem"? Zapewne tak.
Ale nie zamierzam użalać się nad sobą. Nic na siłę, robię to, co kocham i nie narzekam na brak zajęć. Inna sprawa, że od pewnego czasu otrzymuję propozycje od młodych reżyserów filmowych; osób, które wychowywały się na wspomnianych serialach.
Wychodzą z założenia, że skoro w sposób tak zróżnicowany zagrałem Karola Krawczyka oraz Piotra i Pawła Koziołów, to jako aktor jestem godzien zaufania.
Marzy się panu coraz rzadsze obsadzanie go w rolach komediowych?
Oczywiście, przecież role dramatyczne to znacznie łatwiejsza praca (śmiech). Naprawdę, widza znacznie trudniej rozśmieszyć, niż wzruszyć. Choć wie o tym niewiele osób – włączając członków jury, przyznających rozmaite nagrody aktorskie.
Inna sprawa, że komediowość jest pojęciem bardzo umownym – proszę spojrzeć chociażby na Karola Krawczyka. Wbrew pozorom to postać tragiczna: jest znerwicowany, ma bezrobotną żonę i nieustannie próbuje dorobić do niezbyt wysokiej pensji, co nigdy mu się nie udaje.
Czy wraz z upływem czasu głód kreacji naprawdę trudnych, wręcz ekstremalnych, wzrasta w panu, czy maleje?
Ekstremalnych: zmniejsza się. Natomiast zdecydowanie rośnie głód kreacji naprawdę ciekawych. Czytając kolejne scenariusze, nie skupiam się na tym, aby kogokolwiek na siłę zaskoczyć, liczy się wyłącznie to, czy dana rola jest naprawdę intrygująca, no i czy potrafiłbym ją zagrać.
W sztuce "Casa Valentina" wciela się pan w transwestytę. Stwierdzenie "żaden problem, dam radę to zagrać" przyszło łatwo?
Zdecydowanie tak, zgodziłem się bez najmniejszego wahania. Od początku wiedziałem, że to doskonale napisana sztuka i świetne wyzwanie aktorskie. Nie ma roli, która mogłaby mnie przerazić, tak więc zagranie takiej postaci nie wzbudziło jakichkolwiek obaw i wątpliwości.
Przed pierwszym wyjściem na scenę w skąpym damskim stroju nie czyniłem nawet jakichś szczególnych przygotowań – ot, poczytałem nieco na temat początków transwestytyzmu; czasach, w których tacy właśnie ludzie byli mocno prześladowani przez amerykańską policję.
Czy pojąłem w pełni, dlaczego jakiś mężczyzna odczuwa raz na jakiś czas potrzebę założenia sukienki? Nie. Lecz jestem aktorem i nie muszę w rozumieć wszystkiego, aby dobrze to zagrać.
Tak swoją drogą: "Casa Valentina" to sztuka, która regularnie zbiera owacje na stojąco, lecz zarazem… nie sprzedaje się rewelacyjnie.
Szuka pan tutaj jakiegoś drugiego dna, związanego z postrzeganiem mniejszości seksualnych w naszym kraju?
Nie sądzę, aby pies był pogrzebany właśnie w tym miejscu. Nie doszukiwałbym się tu jakichś teorii spiskowych, mówiąc, że mamy w Polsce do czynienia z jakąś wyjątkową nietolerancją.
Być może popełniamy raczej jakiś błąd PR-owy, nie potrafimy dotrzeć do wystarczającej ilości osób, które chciałyby nabyć bilety na sztukę opowiadającą o transwestytach? Nie wiem.
Wracając jeszcze do wspominanej roli: na ile pomogło to, iż zawsze lubił pan spędzać czas w towarzystwie płci pięknej? Rozumiem, że naprawdę sporo w panu pierwiastka kobiecego…
Tego nie wiem, nigdy nie zastanawiałem się nad poziomem owego pierwiastka we mnie (śmiech). Lecz rzeczywiście, zawsze było tak, że z dziewczynami rozumiałem się znacznie lepiej, niż z chłopakami.
Nie zmieniło się to do dziś, bardzo często rozmawiam z koleżankami. Nie są to jakieś pogaduszki "szminkowo-ciuchowo-pudrowe", lecz naprawdę wartościowe, głębokie i mądre konwersacje na temat życia, tudzież relacji damsko-męskich. Panie uwielbiają przebywać w moim towarzystwie, z wzajemnością.
Nie wydaje się pan więc idealnym materiałem na kogoś, kto mógłby współtworzyć szczęśliwe małżeństwo, trwające już 34 lata.
Cóż, w tej kwestii lepiej wypowiedziałaby się zapewne moja żona, tak więc powstrzymam się od komentarza (śmiech). Mogę natomiast rozwinąć wątek dotyczący kontaktów z innymi ludźmi nieco szerzej: nie należę do osób przesadnie towarzyskich.
Jestem facetem, który kocha stać sobie gdzieś z boku, pobyć sam ze sobą. Nie lubię zbyt często otaczać się jakimś towarzystwem…
Do tego bardzo ostrożnie podchodzę do słowa "przyjaźń", czyli czegoś, co zwłaszcza w świecie aktorskim niemal nie istnieje. Kolegów i znajomych mam sporo, jednak nigdy nie trafiłem na człowieka, którego nazwałbym przyjacielem; wie pan – takim na śmierć i życie.
Być może to kwestia tego, że takiej osobie trzeba poświęcić odpowiednio dużo czasu, którego po prostu nie mam? Chociaż może gdybym ją spotkał, to jednak ów czas bym wygospodarował? Sam nie wiem…
A czy zdarza się panu snuć plany dotyczące wygospodarowania czasu na mocniejsze zaangażowanie się w sprawy – nazwijmy to – okołopolityczne, czyli coś, co robi całe mnóstwo aktorów?
Zdecydowanie nie należę do kategorii "artysta na barykadach". Owszem, mam swoje poglądy polityczne, nie są one nawet jakoś tam szczególnie zakamuflowane. Od czasu do czasu dzielę się swoimi przemyśleniami na moim Facebooku, tak więc każdy, kto tylko chce, może zorientować się, gdzie jestem i po czyjej stronie się opowiadam.
Wiem, że od polityki nie da się uciec. Jednak takie zaangażowanie się jest dla mnie wystarczające, nie zamierzam wchodzić głębiej w pewne klimaty. Tak, miewałem rozmaite propozycje, związany z zaangażowaniem się w pewne inicjatywy, lecz odmawiałem i odmawiać będę zawsze. Dlaczego?
Z jednej strony, będąc człowiekiem poświęconym pracy artystycznej, naprawdę nie mam czasu na intensywne politykowanie. Jestem perfekcjonistą i niczego nie robię po łebkach, gdyż takie działanie jest niewiarygodne i podejrzane.
Z drugiej: polityka jest nie tylko czasochłonna, lecz i brudna. Wchodząc w nią – nawet mając najczystsze intencje – musiałbym się utytłać, a na to nie mam ochoty.
Miałem zapytać, czy więcej "prawdziwego" Cezarego Żaka znalazło się w postaci polityka, czy raczej księdza z serialu "Ranczo". Lecz w tym układzie chyba mogę założyć, że wskazałby pan na duchownego...
Tutaj pana zaskoczę: wójt zawsze był mi bliższy, to właśnie tę rolę grało mi się znacznie łatwiej. Choć jestem człowiekiem znacznie uczciwszym od Pawła Kozioła – pamiętajmy, że w ramach walki o władzę zdarzało mu się łamać prawo – to jednak przekazałem tej postaci pewne postawy życiowe, które są mi naprawdę bliskie.
Cóż, być może mam w sobie jakieś zadatki na polityka i dlatego wszystko wypadło tak wiarygodnie (śmiech).