"A kto umarł, ten nie żyje" – twórca kultowych "Psów" nie wziął sobie do serca cytatu Franza Maurera i postanowił wskrzesić serię, która i tak już zapewniła mu nieśmiertelność. Czy operacja się udała? Nie będę trzymał tego w tajemnicy do końca – nie, nie udała się. A hardcore'owi fani kina Władysława Pasikowskiego powinni się odpowiednio do seansu nastawić.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Scenariusz do trzeciej części "Psów" ponoć od lat kurzył się w szufladzie. Władysław Pasikowski musiał więc dostosować go do współczesności, ale z żalem muszę napisać, że nie do końca mu to wyszło. Z jednej strony odniósł się do oklepanej brutalności policji i śmierci Igora Stachowiaka, ale kompletnie nie oddał realiów trudnego powrotu z więzienia po 25 latach od odsiadki.
I tu leży pies pogrzebany
Franz Maurer od razu wie jak się korzysta ze smartfona i potrafi ukraść stosunkowo w nowe auto. Generalnie ćwierć wieku w pace nie odcisnęło na nim żadnego piętna. Odnajduje się w świecie jakby wrócił z dłuższego urlopu. W starych "Psach" właśnie to niedopasowanie do zmieniających się warunków było kluczem dla całej opowieści. W trzeciej części tego zabrakło, w zamian dostaliśmy fabułę bez drugiego dna i głębszego komentarza społeczno-politycznego.
Pierwsze dwie części były nowatorskie pod wieloma względami. Proces transformacji ustrojowej oglądaliśmy z wyjątkowej perspektywy, pesymistycznymi oczami Władysława Pasikowskiego i ikonicznej postaci. Maurer, były ubek, antybohater, bandzior, był symbolem również tego, że nie każdy chce (lub może) się dostosować i woli żyć na własnych warunkach.
W nowych "Psach" można było pokazać Maurera jako weterana, który rozwiązuje problemy wedle zasad starej szkoły, w czasach, kiedy przestępstwa popełnia się raczej w białych rękawiczkach, a nie z karabinem w ręku. Nie liczcie na to. A jeśli widzieliście trailer, to już wiecie jaki będzie cały film.
Ubolewam też nad przewidywalnością "W imię zasad". Od samego początku wiemy jak się skończy. To nie tak, że jesteśmy jasnowidzem, tylko po prostu na głównego bohatera nałożona jest, że tak powiem, "klątwa". W cudzysłowie, bo nie chcę nic zdradzać. Od razu wiemy też, kto jest ten "dobry", a kto jest często wspominanym "skur***ynem". Nie ma żadnych zwrotów akcji i postaci, których pobudek nie jesteśmy do końca pewni. Jednowymiarowi bohaterowie zupełnie mi nie pasują do tej serii.
Tylko dla wyrozumiałych fanów
Nie jest jednak aż tak fatalnie. Pierwsze sekwencje filmu wraz z emocjonującym pościgiem na autostradzie oraz finałowa jatka z policjantami i egzekucja na osiedlu naprawdę mi się podobały i zostały zrealizowane jak w porządnym kinie akcji i gangsterskim.
Niestety środek, przypomina sztampowy kryminał policyjny z mnóstwem dłużyzn i wątków bez ciągu przyczynowo-skutkowego (dalej nie wiem, jak Maurer trafił z Nowej Zelandii do więzienia i czemu wyszedł wcześniej). Tak jakby ktoś skleił dwa różne filmy w jeden. Wydaje mi się, że "vegowy" "Pitbull. Ostatni pies" wypadł Pasikowskiemu o wiele lepiej.
Najmocniejszym punktem filmu jest paradoksalnie melancholijna muzyka Michała Lorenca. Przypomina, że jednak mamy do czynienia z kultową serią. Dialogi też, choć nie spodziewajmy się aktualizacji słowników. Nie są już tak błyskotliwe jak kiedyś, żadnego nie zapamiętamy na dłużej, ale przyjemnie się tych wulgarno-romantycznych tekstów słucha. Nie zabrakło też szeregu autocytatów z poprzednich części i obowiązkowej, jak zwykle dziwnej, relacji z małolatą.
Naturalnie nie można powiedzieć złego słowa o Bogusławie Lindzie, Cezarym Pazurze, czy Janie Fryczu. Bynajmniej nie są to zniedołężniali emeryci jak w "Irlandczyku" Martina Scorsese, ale przez ograniczenia scenariuszowe nie byli w stanie pokazać pełnych możliwości. Młodsi aktorzy dotrzymują im kroku, ale co z tego jak np. Tomasz Schuchardt dostał niedorzeczną postać, a Marcin Dorociński występują w swojej typowej, policyjnej odsłonie.
Idąc na "Psy 3. W imię zasad" musimy zdać sobie sprawę, że nie ma fizycznej możliwości dorównania legendarnym filmom z lat 90. Mamy zupełnie inne czasy. To jednak w żaden sposób nie wyjaśnia sensu kręcenia najnowszej części w takiej formie. Myślę, że Władysław Pasikowski musiał wyrównać rachunki wobec samego siebie. Trochę tak, jak jego bohaterowie. Jednak to widzom przyjdzie za to zapłacić. Sporym niedosytem i rozczarowaniem.