Wiele osób twierdzi, że są sprawy, z których nie powinno się żartować, a taką z pewnością jest II wojna światowa. Jednak czy zawsze opakowanie tragedii w komedię jest niewybaczalne? Już kilka razy przekonaliśmy się, że ma to sens, jeśli chcemy w pewien sposób wzmocnić przekaz. Potrzebny jest do tego odpowiedni pomysł i talent, których reżyser Taika Waititi ma pod dostatkiem. "Jojo Rabbit" to film, który nie wszystkim się spodoba, ale nie można mu odmówić odwagi.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
W piątek na ekrany polskich kin weszły dwa filmy, które pokazują bezsens wojny na zupełnie odmienne sposoby. Sam Mendes w "1917" podszedł do tematu w klasyczny sposób pod względem treści, ale zupełnie nowatorski pod względem formy. Taika Waititi zrobił to zupełnie odwrotnie.
Zagraj to jeszcze raz, Taika
Osoby, które częściej chodzą do kina niż gdziekolwiek indziej, dostrzegą w filmie mnóstwo inspiracji. Kolorystyka, kostiumy i scenografia to wypisz, wymaluj Wes Anderson (szczególnie "Kochankowie z Księżyca", i te mundurki). Duch Hitlera, który doradza głównemu bohaterowi od razu przywodzi na myśl Humphreya Bogarta w "Zagraj do jeszcze raz, Sam" (ogólnie czuć tu sporo starego Woody'ego Allena). Cały filmowy "feeling" kojarzył mi się z kolei z "Życie jest piękne" Roberto Benigniego, który także w niesztampowy sposób opowiadał o wojnie.
"Jojo Rabbit" nie jest więc filmem rewolucyjnym, ale poniekąd rewelacyjnym. To wszystko zasługa Taika Waititi, który jest w stanie wziąć na warsztat każdy filmowy gatunek (horror: "Co robimy w ukryciu", science-fiction: "Thor: Ragnarok", love story: "Orzeł kontra Rekin") i bezbłędnie przepuścić przez sito specyficznego, nowozelandzkiego humoru, którego jest naczelnym ambasadorem. Żarty są prostsze i mniej abstrakcyjne niż te u Monty Pythona, ale potrafią zaskoczyć swoją bezpośredniością i niezaprzeczalnym urokiem.
Idealna równowaga
Jak już wiemy, "Jojo Rabbit" ma miejsce w trakcie II WŚ, w Niemczech. Tytułowy bohater (Roman Griffin Davis) to zafascynowany führerem (traktuje go jak gwiazdę rocka, ozdabiając jego wizerunkiem ściany) 10-latek z Hitlerjugend. Wpajana mu od malucha ideologia wystawiona jest na solidną próbę, kiedy dowiaduje się, że w ścianie jego domu ukrywa się młoda Żydówka (Thomasin McKenzie). Starcie dwóch światów jest dla widzów maratonem gagów, a dla Jojo momentem zwątpienia. Czyżby naziści nie mieli racji?
"Jojo Rabbit" zdobył aż 6 nominacji do Oscara (w tym w głównej kategorii) i może sporo namieszać na gali 10 lutego. Każde wyróżnienie jest w pełni zasłużone, bo strona fabularna współgra z techniczną (i muzyczną: np. z Beatlesami śpiewającymi po niemiecku). Niezrozumiałym dla mnie jest tylko brak wyróżnienia dla młodziutkiego Romana Griffina Davisa - chłopak (rocznik 07!) zagrał niezwykle dojrzałą i po prostu wspaniałą rolę. Wszystkie dziecięce kreacje są zresztą w tym filmie zdumiewająco dobre i dorównują takim mistrzom jak Scarlett Johansson, Sam Rockwell, czy sam Taika Waititi jako wyimaginowany przyjaciel, Adolf Hitler.
Beka z nazistów
"Jojo Rabbit" to satyra wypełniona po brzegi czarnym, często przerysowanym humorem. Dużo jest w nim propagandy i miejskich legend o Żydach, które funkcjonowały w czasie wojny (a wiele z nich jest pewnie używanych do dziś). Taika Waititi wyśmiewa w ten sposób antysemityzm, bo sam był też ofiarą uprzedzeń - jego ojciec jest Maorysem, a matka Żydówką. Jednak reżyser, który jest równocześnie scenarzystą, bezwstydnie wyśmiewa wszelką nietolerancję, zrównując ją z absurdem i obnaża konsekwencje szkodliwej indoktrynacji. Robi to z takim wdziękiem i gracją, że trudno to streścić, nie popadając w banały.
Film nie jest jednak przeglądem stereotypowych żartów o Żydach i Niemcach. Waititi zachował perfekcyjny balans pomiędzy komedią a dramatem. Na "Jojo Rabbit" można wybuchnąć śmiechem, ale też i płaczem. Jest kilka scen, które potrafią zwilżyć oczy. Tak naturalnie, bez przesadnego dramatyzowania. Nakręcenie tej historii z dziecięcej perspektywy jeszcze lepiej uwydatnia przesłanie i pieczętuje zamysł na ciepłą, mądrą i ponadczasową "komedię o Hitlerze".