Fani Agnieszki Hyży z pewnością zauważyli absencję ulubionej dziennikarki i prezenterki w mediach. Właśnie dowiedzieliśmy się, dlaczego zdecydowała się usunąć w cień. Do wyznania skłoniła ją ostatnie zamieszanie związane ze skandalicznym wywiadem z gwiazdą filmu "365 dni".
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
"Od wczoraj przyglądam się "burzy" w mediach, dyskutują opiniotwórcze źródła, głos zabiera także lifestyle. Mowa o wywiadzie, który wywołał do tablicy temat etyki dziennikarskiej i generalnie medialnego 'syfu'. Sama w tym syfie nie raz się kąpałam lub zostałam nieraz nim oblana" – napisała na Instagramie Hyży.
Wywiad z Anną-Marią Sieklucką przeprowadził Roman Praszyński dla "Vivy". Dziennikarz pytał aktorkę m.in. o jej życie erotyczne. Po wszystkim czasopismo przeprosiło wszystkich i zdecydowało się rozwiązać współpracę z Praszyńskim.
Agnieszka Hyży w swoim poście na Instagramie wyjaśniła, że nie ma jej teraz dużo w mediach "na własne życzenie".
"Po 15 latach, buduję sobie zawodowy przyczółek poza rozkładówkami. (...) Przez naście lat uzbierało się sporo wywiadów i notek prasowych o mnie, moim życiu i pracy. Ile razy zostałam upokorzona, ośmieszona i obrażona? Wiele. Ile razy płakałam? Wiele..." – kontynuowała.
Prezenterka dodała, że potem ludzie wyrabiają sobie zdanie właśnie na podstawie tendencyjnych i prowokacyjnych nagłówków. A to z kolei rodzi hejt.
"Tego chcą ludzie? Nie sądzę. Dostają to, co im się podaje. Od lat. Może jak zacznie się edukować ludzi, także mądrymi wywiadami, tekstami to wzbudzi się popyt na lepsze treści. Zawsze zastanawiam się czy dziennikarz, twórca danego materiału, gdyby miał napisać o sobie lub kimś bliskim, pisałby w ten sam sposób,poruszył tak intymny temat i użył tych samych podłych słów..." – napisała na koniec.
Bo kogo obchodzi ile fakultetów skończyłam, ile projektów zorganizowałam, z jak zacnymi firmami przychodzi mi każdego dnia pracować. Lepiej robić ze mnie pustą celebrytkę z czerwonych dywanów, pisać bzdury o moim małżeństwie, z długich wywiadów, z których wreszcie można by się dowiedzieć „czegoś” więcej o mnie zawodowego i wartościowego, zostawia się tego jakieś 10%, a pozostałe 90% to wspomniane „mięso”... I tak na serio to czasem jak czytam o sobie, to sama siebie już nie lubię.