Poszłam do kina na "365 dni", radośnie zacierając ręce. Byłam przekonana, że film będzie żenadą, którą aż miło będzie zmasakrować w artykule. Ale doznałam szoku. Żenady nie było – adaptacja książki, której osobiście nie znoszę, jest sprawna realizacyjnie i miła dla oka. Nawet... mi się podobało. Czy coś jest ze mną nie tak? – spytałam siebie przerażona. Jednak wciąż zdaję sobie sprawę, że historia wymyślona przez Blankę Lipińską robi polskim kobietom więcej złego, niż dobrego. To więc dylemat, który po tym filmie stanie się być może udziałem wielu kobiet.
"Sprzedałaś swoje feministyczne ideały" – śmiali się ze mnie redakcyjni koledzy, gdy wróciłam z kina. Na początku się na nich oburzałam, ale potem uderzyła mnie myśl: może faktycznie jest ze mną coś nie tak, skoro nie jestem wściekła po seansie "365 dni" i nie wybiegłam z kina z krzykiem. Ba, skoro właściwie... mi się podobało, a Massimo zawrócił mi w głowie. Może jestem feministką na niby? Byłam zagubiona.
Jednak kiedy zaczęłam pisać ten tekst, pofilmowe wrażenia, emocje i myśli zaczęły powoli klarować się w mojej głowie. Wstyd zniknął, poczucie bycia "niepełną feministką" także, chociaż nie do końca. Oto pięć ważnych wniosków, które mam po seansie "365 dni". Jako kobieta i feministka (czyli – co podkreślmy, bo rozumienie feminizmu w Polsce nadal kuleje – osoba, która wierzy w równość wszystkich płci, a nie nienawidzący mężczyzn, pożerający dzieci i gardzący seksualnymi przyjemnościami potwór), która nie jest fanką książek Blanki Lipińskiej i zawsze była ich zażartą krytyczką.
1. Film był... naprawdę w porządku
Powiedzmy to raz i wyraźnie: "365 dni" nie jest filmową kichą (o czym pisał już w swojej recenzji w naTemat Bartosz Godziński). Jest filmem "na weekend", który można obejrzeć z przyjaciółkami, jedząc lody, śmiejąc się z co bardziej krindżowych scen i zachwycając zmysłowymi scenami. Nie jest to arcydzieło, ale "365 dni" nie miało nim być. To dość zgrabne kino gatunkowe, które daje widzom dokładnie to, czego po filmie oczekiwali: miłość, seks i ładnych ludzi, bajkę i fantazję, słowem: eskapizm.
Tak, "365 dni" było ok. Nie jest to film, na którym poszłabym drugi raz, nie jest to mój ulubiony tytuł. Ale był to film, który potraktowałam jako czystą rozrywkę i który oglądało mi się naprawdę w porządku. A co było w tej adaptacji najlepsze? To, że została w stosunku do książki Blanki Lipińskiej znacznie uładzona. Powieść była hardcorowa, film był bardziej family friendly, co nie znaczy, że do bólu pruderyjny i zachowawczy. "Momentów" było tyle, ile trzeba i w wersji pod tytułem "masz, ekscytuj się, ale tak, żebyś się nie zgorszyła". I to mi odpowiadało, bo na oglądanie w wypełnionym ludźmi kinie porno nie miałam ochoty.
Z filmu zniknęły też jedne z najbardziej oburzających mnie w powieści "365 dni" momentów. Scena w samolocie przestała być gwałtem, a Massimo nie wstrzyknął Laurze lokalizatora GPS pod skórę. Laura nabrała odrobinę charakteru, a jej relacja z Olgą niespodziewanie stała się jednym z fajniejszych przykładów siostrzeństwa i kobiecej przyjaźni w polskim kinie. Dlatego, powiedzmy to sobie szczerze, tym razem film był lepszy niż książka. A na pewno znacznie strawniejszy.
2. Tak, Massimo był niesamowicie seksowny, a seks rozbudzał wyobraźnię
Nie będę owijać w bawełnę: było seksownie. "365 dni" to taki film, z którego wiele kobiet (nie wiem jak mężczyźni) wyjdzie z chęcią pójścia z partnerem (albo nie) do łóżka. I nic w tym zdrożnego, seks jest dla ludzi – również dla kobiet, również feministek (co wciąż wielu dziwi!). Twórcom filmom i Blance Lipińskiej chyba udał się więc plan, aby podniecić Polki, chociaż na pewno nie każda kobieta podzieli moje zdanie.
Ten plan się udał, mimo że sam seks nie jest w filmie wyszukany czy "egzotyczny" dla przeciętnego widza albo widzki. Nie ma tutaj zabawek rodem z "50 twarzy Grey'a", nie ma pozycji z Kamasutry, nie ma BDSM. Jest zwyczajny seks, tyle że w ciekawszych miejscach, niż łóżko, estetycznie filmowany i z dwójką naprawdę atrakcyjnych ludzi. Ale nie ma tutaj niczego, co kogokolwiek może zbulwersować czy szokować. Ot, seks. Co nie zmienia fakt, że jest to seks satysfakcjonujący i, mówiąc wprost, gorący.
No i Massimo grany przez Michele Morrone. Na filmie byłam w kinie z koleżanką z redakcji. Obie byłyśmy przygotowane na drwiny (które oczywiście były, niektórych scen nie dało się oglądać bez parsknięcia śmiechem) i krytykę z naszej strony, nie byłyśmy jednak przygotowane na to, że główny bohater... zwali nas z nóg. To właśnie najbardziej rozbawiło naszych redakcyjnych kolegów. "Wystarczy przystojny Włoch i feministki leżą" – śmiali się.
Może to smutna prawda, ale czy na motywie przystojnego księcia nie opiera się większość bajek, a czułego brutala – romansów i komedii romantycznych? Już tak zaprogramowany jest prosty gatunek ludzki: nie tylko kobieta, ale i mężczyzna. Lubimy to, co estetyczne, przynajmniej na najbardziej podstawowym poziomie percepcji.
3. Tak, ta historia jest przemocowa i toksyczna
I teraz najważniejsze. Tak, film był w porządku, tak rozbudzał wyobraźnię, a Massimo to amant, na którego nie zasługujemy. Ale nie przysłania i nie może przysłonić to faktu, że historia wymyślona przez Blankę Lipińską jest historią o porwaniu kobiety przez mafiosa i zmuszaniu jej do miłości. Czyli mówiąc wprost: jest przemocowa, toksyczna i normalizuje molestowanie seksualne, a nawet w tle gwałt. Bo, mimo że do samego aktu gwałtu w filmie nie dochodzi, to Massimo nie waha się dotykać Laury bez jej zgody (mimo że zapewnia ją, że nie zrobi nic, na co Polka się nie zgadza).
To mnie oczywiście nie zdziwiło, w końcu znam treść książki. Jednak miałam moment, w którym sama się zaniepokoiłam: dlaczego dobrze ogląda mi się film, w którym mężczyzna jest (do pewnego momentu) przemocowcem, a do tego ma obsesję kontroli? Był to dylemat, z którym trudno było mi sobie poradzić. Być może twórcy sprawnie zamydlili mi oczy urokiem Massimo, (pozorną) siłą bohaterki, kilkoma feministycznymi tekstami ("nie jestem workiem kartofli"), siostrzeństwem i ładnym zdjęciami. Albo dalszą częścią filmu, w którym Laura jest już w Massimo zakochana, a on jest znacznie delikatniejszy i zaczyna ją szanować.
Jednak nie pozwoliłam sobie tych oczu w pełni zamydlić: toksyczny wydźwięk filmu mi nie umknął. Powiedzmy to wprost: to, co zrobił Massimo, nie jest w porządku. To nie jest romantyczne, to odrażające. Żadna kobieta nie służy do wypełniania zachcianek mężczyzny, nawet gdy ten jest przekonany, że "tego chce przeznaczenie". I żaden atrakcyjny aktor oraz atrakcyjna aktorka nie zmieniają faktu, że to opowieść o porwaniu kobiety, która potem się w swoim przystojnym i bogatym porywaczu zakochuje, mimo że również dobrze może cierpieć na syndrom sztokholmski. I o tym nie można zapomnieć ani na chwilę: wciąż żyjemy w normalizowanej kulturze gwałtu.
4. Nie, Laura nie jest moją ulubioną filmową bohaterką
Nawiązując jeszcze do poprzedniego punktu, sama Laura nie jest bohaterką, która może być wzorem dla kobiet. Jasne, to nie jej wina, że została porwana, co sama zresztą w pewnym momencie mówi. Warto też podkreślić, że Laura nie robi z siebie ofiary i nie traci ikry: chce walczyć, próbuje uciec, igra z Massimo. W pewnym momencie zaczyna nawet prowadzi grę, która zbija Włocha z pantałyku i momentami przejmuje kontrolę. Ale to by było na tyle.
Mimo bowiem, że twórcy filmu oraz aktorka Anna Maria Sieklucka starają się upodmiotowić Laurę, a wręcz zrobić z niej ikonę empowermentu, to to się po prostu nie udaje. Bohaterka jest bowiem przedstawiona jako kobieta, która da sobie zamydlić oczy przystojnym mężczyzną, bogactwem, bajecznym życiem i zakupami ubrań za kilka tysięcy euro. Mimo że ma w sobie ikrę i budzi w widzu sympatię. to nie jest osobą, z którą personalnie mogłabym się zaprzyjaźnić. Na przykład dlatego, że mnie po ludzku denerwowała i chciałam nią potrząsnąć. Miłość miłością, ale jakiś rozsądek by się przydał.
5. Nie, moim "feministycznym wartościom" nic nie zagraża
Ostatnie, ale najważniejsze: nie, przyjemny seans "365 dni", atrakcyjny aktor, którego świetnie ogląda się na ekranie oraz pobudzające sceny seksu nie sprawiły, że nagle mój światopogląd odwrócił się o 180 stopni. To, że jestem feministką, nie oznacza, że jestem przeciwko erotyce, atrakcyjnym kobietom i atrakcyjnym mężczyznom oraz miłosnym historiom. Wręcz przeciwnie. Czasem, jak widać, dobrze bawię się też na głupiutkich filmach, które traktuję jako stare, dobre guilty pleasure.
Ale jestem przeciwko gwałtom i przemocy, to się nie zmieniło. Nie zostałam fanką "365 dni", nawet w tej łagodniejszej wersji. Nadal uważam, że to historia, która polskim kobietom i polskim związkom robi więcej złego, niż dobrego. Sceny, w których Massimo dotykał Laurę bez jej zgody, rzucał ją na łóżko czy łapał brutalnie za szyję, nie sprawiały mi przyjemności. Nie wzdychałam, że też bym tak chciała. Nie, wolałabym, żeby tych scen nie było. Bez przemocy i tak byłoby i sensualnie, i romantycznie.
I zanim ktoś zarzuci mi, że jestem słabą kobietą i słabą feministką, powiem jedno: pójdźcie na ten film, to pogadamy. Tylko jest jeden warunek: przed seansem trzeba na chwilę odłożyć swoje ideały. Tylko nie zapomnijcie potem po nie wrócić.