
"356 dni" jest sprzedawany jako pierwszy polski film erotyczny będący adaptacją bestsellerowej (i to nie jest hasło reklamowe na okładce) i kontrowersyjnej książki Blanki Lipińskiej o tym samym tytule. Czy ekipa produkcyjna i aktorzy przekroczyli granicę przyzwoitości w pruderyjnej Polsce? Nie. I pozwólcie mi to wyjaśnić.
W pełni rozumiem popularność prozy Blanki Lipińskiej (sprzedano kilkaset tysięcy egzemplarzy). Pisarka tworzy literacką pornografię, na którą jest wciąż niezaspokojony popyt (wystarczy poczytać fanfiki na Wattpad). Szczegółowo opisuje ubiór, scenografię i "momenty", by nawet osoby nieposiadające bogatej wyobraźni i doświadczenia mogły to sobie dobitnie wyobrazić. Wiedząc co, kto, gdzie wkłada, możemy wizualizować siebie lub samą sytuację i wziąć sprawy w swoje ręce. I niech nikt mi nie wciska kitu, że jest w tym jakaś głębia czy przesłanie.
Seksu w filmie jest w sam raz. Nie ma go za dużo, byśmy poczuli się dziwnie na sali kinowej, i nie ma go też za mało, byśmy nie uważali, że film jest przereklamowany. W "365 dni" pokazane jest naprawdę sporo. To erotyk, więc nie dopatrzymy się genitaliów, ale gołych ciał nikomu nie zabraknie. Sama "choreografia" scen, (no, może z wyjątkiem seksu oralnego, który na ekranie wygląda tak sztucznie, że aż śmiesznie), jest realistyczna, przekonująca i może nawet i podniecająca, jeśli komuś nie przeszkadza tłum ludzi w fotelach dookoła.
Jeśli zobaczycie gdzieś recenzje mieszające film z obornikiem, albo oceny 1/10, to wiedzcie, że to czyste pozerstwo i brak zrozumienia kina gatunkowego. Sam poszedłem na film z mocno sceptycznym nastawieniem i tezą, a z sali wyszedłem bez cienia żenady.
