Już za parę dni premiera debiutanckiego albumu zespołu Biały Tunel, tworzonego przez Piotra "Tego Typa Mesa" Szmidta, legendarnego producenta rapowego Bartka "Szoguna" Pietrzaka oraz utalentowanego jazzmana Bartosza Tkacza. Zawczasu wziąłem na spytki pierwszego z owych dżentelmenów – porozmawiajmy o tym, jak zaczął brać muzyczne sterydy, dlaczego zwraca się do niewiast per "lacho" i czy rzesze (krypto)gejów są zagrożeniem dla hip-hopu.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Kiedy umrzesz, jak będą wyglądały proporcje tych, którzy zapłaczą nad twoim grobem do osób, które z radości na nim zatańczą?
Mam nadzieję, że tych pierwszych będzie znacznie więcej. Przecież życzyłby sobie tego każdy człowiek, zwłaszcza taki artysta-egocentryk, jak ja. Co do tańca: znacznie lepiej byłoby, gdyby na pogrzebie ludzie pokolebali się, pobujali radośnie przy moich ulubionych kawałkach, okazując w ten sposób szacunek wobec mojej pasji. Zrobię jakąś playlistę, pomogę.
Pozostając w temacie – jak każdy zakochany w sobie chujek, mam naprawdę sporo fantazji pośmiertnych. Rzecz absolutnie najważniejsza: wielki, naprawdę imponujący grobowiec! Skrajnie nieskromne i narcystyczne, ale powiem ci czemu.
Marzy mi się coś równie powalającego, jak groby rosyjskich mafiozów albo te, które można było podziwiać w serialu "Gomorra". Pamiętasz scenę, w której syn Gennaro Sevastano odwiedza ojca, spoczywającego we wspaniałym mauzoleum, w którym można by urządzić niezłą imprezę? Chodzi mi dokładnie o coś takiego.
Jeżeli masz odpowiednio dojebany grób, możesz wzbudzać strach w żyjących. No a jeżeli zostawię po sobie potomka, ma się mnie bać, ma czuć szacunek i respekt do zasad rodziny nawet po mojej śmierci.
Dziadek Szmidt ma ciekawe miejsce spoczynku, czerń i bluszcz, ledwo go znałem, ale gdy odwiedzam ten posępny grób można sobie tak baśniowo wyobrazić, że on wie, że ostatnio coś słabego zrobiłem i z tego grobu jego łapa wystaje, by mnie udusić. Taka wyobrażona więź międzypokoleniowa.
Jak często przerost ego niszczył miłości i przyjaźnie; sprawiał, że byłeś podręcznikowym przykładem tzw. dupka?
Chciałbym wierzyć, że takich sytuacji było niewiele. Nawet jeżeli spojrzę na siebie naprawdę samokrytycznie, to nie widzę kogoś, kto krzywdził bliskich – czy to kobiety, czy mężczyzn – z premedytacją.
Nie mam na koncie akcji w stylu przekręcenia przyjaciela na kasę albo porzucenia dziewczyny w ciąży, zawsze chodziło raczej o "spierdolstwa subtelne".
Pobłądziłem kilka razy w relacjach międzyludzkich, były to takie grzechy zaniedbania wynikające z pewnej nieuważności. Wiesz, zbyt mocno skupiałem się na sobie i zdarzało się przeoczyć sytuacje, w których powinienem jakoś zareagować, zadbać o drugą osobę.
A przecież zazwyczaj wystarczy jakaś drobnostka, gest, który kosztuje nas naprawdę niewiele. Przytoczę ci przykład: mój kumpel, DJ Hubson, w dosyć młodym wieku stracił ojca. Tego dnia odezwał się do różnych kolegów na zasadzie: cześć, właśnie zmarł mój stary, muszę się najebać, naprawdę muszę i potrzebuję z wami.
Był środek tygodnia, czyli moment, w którym ludzie robiący kariery zawodowe w Warszawie nie za bardzo mają ochotę na imprezowanie – przecież pracują do późna, a potem chcą się wyspać, są odpowiedzialni…
A jednak parę osób zareagowało błyskawicznie. W ciągu jakiejś godziny byliśmy już u Huberta, żeby go wesprzeć. Choć minęły całe lata, to gdy Hubson popije, przypomina o tamtej sytuacji; mówi, że chociaż jestem człowiekiem niełatwym w relacjach, to gdy trzeba było, zachowałem się jak prawdziwy przyjaciel.
Przyznam, że miałem akurat wolny wieczór, bo tak z ręką na sercu nie mam pewności, jak zachowałbym się, gdybym robił wtedy coś naprawdę ważnego. Gdybym np. nagrywał kawałek z Dawidem Podsiadłą, to czy rzuciłbym wszystko w sekundę? Nie wiem.
Wiem tylko to, że i w przyjaźni, i w miłości muszę lepiej wyłapywać momenty, w których mogę zrobić coś ważnego dla drugiej osoby, nawet jeżeli dla mnie ten gest wydaje się czymś niezbyt istotnym.
Chodzi nawet o głupoty w stylu pytań: co u ciebie? Jak się czujesz? Jak w pracy? Jak układa się w związku? Pod tym względem ciągle daleko mi do ideału, ale pracuję nad tym, słowo.
Jak reagujesz na krytykę? Gdy ktoś nie zrozumie twojego geniuszu, zamykasz się w łazience i płaczesz przez godzinę?
Zacznijmy od tego, że znacznie bardziej bolesna jest krytyka dotycząca mojej twórczości, niż tego, jakim jestem człowiekiem. Zależy mi wyłącznie na tym, aby być kojarzonym z oryginalną, wysokogatunkową sztuką. A że ktoś nie lubi mnie prywatnie? Bywa.
No ale wracając do tworzenia muzyki – jest coś, co nazywam cezurą trzech tygodni. Wyobraź sobie, że nagrywasz nowy kawałek. Włożyłeś w to mnóstwo energii i czasu, zatrudniłeś ćwierć setki ludzi i wydałeś kupę kasy na nagranie pięknego teledysku. No a chwilę po premierze ktoś mówi: nie no, ależ to chujowe, beka! Mes, co ty odpierdalasz w tym refrenie?
W takiej sytuacji może mi się zrobić przykro. Ale średnio po trzech tygodniach, gdy emocje okrzepną, a ja pracuję już nad kolejnymi rzeczami, to z tą samą osobą mogę usiąść i przyznać, no racja, jest parę dziwnych ujęć, a ten wers to faktycznie można rozumieć na dwa dziwne sposoby. Spina na to, by wszystko wyszło idealnie, nie trwa długo.
Każdy z twoich albumów różni się mocno od poprzedniego… Przyzwyczaiłeś się już do narzekactwa fanów, którzy po po kolejnych premierach wypisują w internecie "nie podoba mi się to, wolałem starego Mesa"?
Ciągle słyszę gadki w stylu: ja to wolałbym, żeby Mes nagrał płytę w stylu kawałka "Studio, scena, łóżko", no bo w 2011 r. byłem na Hip Hop Kempie, gdzie pierwszy raz nikt mnie nie ścigał za blanty, ktoś zrobił mi handjob w namiocie, no i mam stamtąd świetne wspomnienia, bo słuchaliśmy tej najlepszej ever piosenki Tego Typa Mesa.
Ale to jest pryzmat wspomnień tego gościa, a nie styl i jakość muzyki, czyli coś, co mnie interesuje zanim wymyślam album! Jeżeli ktoś tęskni za "Studiem, sceną, łóżkiem", niech zrobi sobie kompilację z piosenek w podobnym klimacie, bo przecież nagrałem ich z trzydzieści. Będzie miał do dyspozycji takiego mnie, za jakim tęskni.
Wiem, że gdybym myślał koniunkturalnie, to mógłbym nakupić sobie więcej przedmiotów. Ale nie zrobię tego, bo nie zamierzam uwsteczniać się artystycznie, nawet jeżeli wiązałoby się to z zarabianiem lepszej kasy.
Robię to, co podpowiada mi wewnętrzny, głodny wrażeń muzyk, a nie to, co uznaję za opłacalne. Powtarzam to z uporem maniaka: z jakichś powodów na akademiach sztuk pięknych nie uczą marketingu i ekonomii, a w Szkole Głównej Handlowej nie ma fakultetu ze sztuki.
Gdy zaczynasz zbyt długo zastanawiać się, co kupi – w przenośni i dosłownie – twój fanbase, kończysz się jako artysta. Zaczynasz grać pod publiczkę, stajesz się wyrobnikiem, kurwą do wynajęcia, politykiem dobierającym program pod sondaże, a nie poglądy.
Jest ktoś, dla kogo nie zagrałbyś prywatnego koncertu za milion dolarów?
Na pewno dla jakiegoś krwawego dyktatora, co do którego nie ma żadnych wątpliwości, że morduje cywilów, gnębi swój naród, wysysa kraj. U takiej osoby nie wystąpiłbym nawet za miliard dolarów.
Jeszcze do niedawna mógłbym założyć się o taką właśnie kwotę, że nie zaśpiewasz z wykorzystaniem Auto-Tune'a. Przecież od lat słynąłeś jako wróg tego wynalazku…
Cóż, w mojej ocenie jakieś 98,7 proc. przypadków użycia Auto-Tune'a to rzeczy absolutnie asłuchalne. Ale pewnego dnia poczułem pokusę okiełznania wroga; sprawdzenia, czy jeżeli zastosuję te efekty wokalne, to powstaną gówna, które wyrzucę do kosza, czy może jednak uda się wykreować coś, co trafi do wyjątków potwierdzających regułę.
Gdy na "Rapersamplerze", mojej ostatniej płycie solowej, chciałem zrobić wszystko zupełnie inaczej, niż dotychczas, poszedłem po prostu do sklepu i powiedziałem do sprzedawcy "poproszę sampler".
Wyszedłem, trzymając pod pachą małe urządzenie za tysiąc kilkaset złotych, które zastąpiło zaawansowane komputery, złożone instrumentarium i profesjonalnych muzyków.
Teraz poszedłem do sklepu i powiedziałem "poproszę Auto-Tune". Podpiąłem ten bajer do mikrofonu i zacząłem eksperymentować w nadziei, że uda mi się zrobić coś wypierdolistego, oczywiście wspierając się talentami Bartka "Szoguna" Pietrzaka i Bartosza Tkacza. No i udało się, powstało coś psychodelicznie interesującego i nazywa się Biały Tunel.
Zaznaczmy: chociaż Auto-Tune'a zacząłem postrzegać jako pomocny wynalazek, dzięki któremu ze swoim głosem możesz robić interesujące rzeczy, to wciąż jest jakimś tam nieuczciwym wspomagaczem.
Uczyłem się gry na trąbce kiedyś, potem dwa lata chodziłem na lekcje śpiewu – i to był wysiłek! Auto-Tune to steryd. Proteza. To tak, jakbyś podciągał się dumnie na drążku, widać w kadrze twoje bary i przejęty ryj, a poniżej twój trener z siłowni podnosi cię, trzymając za nogi.
Dlatego połowę swoich zysków z Białego Tunelu przeznaczę na cel charytatywny (zaznaczmy: pieniądze dostaną potrzebujący ludzie, nie zwierzęta).
Skoro połowę roboty wykonał za mnie robot, to nieuczciwie byłoby zgarnąć całą kasę. A więc gażę odbiorę wyłącznie za napisanie tekstów.
… które, zaznaczmy, nie bazują tylko na teraźniejszości. Ich źródeł należy szukać m. in. w pewnym dzienniku, który prowadziłeś dawno temu, a w którym zapisywałeś ilości skonsumowanych alkoholu i narkotyków…
Skoro nagrywaliśmy płytę zespołu Biały Tunel, a nie nowy krążek Tego Typa Mesa, to nie musiałem działać na zasadzie: cześć, słuchaczu, opowiem ci, co u mnie nowego, ale mogłem urządzić sobie podróż sentymentalną do przeszłości. Zacząłem więc wertować dziennik, który zacząłem prowadzić dekadę temu i pisałem go przez rok.
Wszystko zaczęło się od tego, że na pewnym etapie życia bliscy, zwłaszcza rodzina, coraz częściej mówili mi, że z powodu konsumpcji potężnych ilości używek ten miły, słodki Piotruś przeistacza się w degenerata.
Chciałem więc zobaczyć, ile w tym prawdy, przekonać się, czy jest aż tak źle, jak twierdzą. Po owym roku postanowiłem przeczytać całość, ale… nie dałem rady, poddałem się na drugim miesiącu.
Zaledwie tyle wystarczyło, aby przyznać: wnioski są straszne, jestem poważnie zdegenerowany. Wiesz, to był okres, w którym produkowałem naprawdę dużo muzyki w swoim domowym studiu. Zorganizowałem je w kawalerce, w której mieszkałem, a więc spędzałem tam 24 godziny na dobę.
W tym czasie przez mieszkanie przewijały się tłumy ludzi z rozmaitymi "smakołykami", prowadziłem intensywne życie towarzyskie. Muzyka, picie i rozmowy – poza tym nie miałem żadnego hobby.
Nie zbierałem znaczków, nie uprawiałem joggingu, nie grałem w gry planszowe. Nawet gdy szedłem do kina, zawsze brałem ze sobą flachę. Taki etap, na którym nie potrzebujesz nawet jedzenia; odżywiasz się sztuką i popijasz to alkoholem.
Lektura takiego dziennika powinna odmienić życie o 180 stopni, ale…
… w moim przypadku nie zmieniła wiele. Owszem, dała pewną czujność, skłoniła do przemyśleń, ale jeżeli naprawdę lubisz chlać, to nie istnieje żadne cudowne remedium, dzięki któremu wszystko zmieni się w mgnieniu oka.
No ale dziennik okazał się cenny niedawno, gdy zajrzałem do niego ponownie i zwróciłem uwagę na inne tematy, które dostrzegłem dosłownie między wierszami.
Uświadomiłem sobie, jak bezbronny byłem wobec rzeczy takich, jak zawody miłosne i odrzucenie. Przeniosłem się w czasie i na nowo spojrzałem na sprawy, które już przepracowałem na terapiach. Dziś nie są problematyczne i potrafię sobie z nimi radzić, choć pozostawiły po sobie blizny. Wszystko to znalazło się na Białym Tunelu…
Co musi nastąpić teraz, żebyś stwierdził: ta płyta odniosła naprawdę wielki sukces?
Na razie opowiem ci o moich małych sukcesiątkach: od czasów licealnych kupuję tygodnik "Polityka" i pamiętam, jak ucieszyło mnie to, że moje poprzednie płyty solowe – "Ała" i "Rapersampler" – dostały w nim oceny 5/6. A nadal jestem po prostu czytelnikiem "Polityki", nie wykupiłem akcji czy coś.
Dzisiaj czuję satysfakcję, widząc, że Biały Tunel klasyfikuje się jako alternatywę. Świetnie, bo w ten sposób odsuwany jest od gatunku "polski rap", czyli czegoś obsranego po dolną powiekę; czegoś, co jest zdiscopolizowane i głupsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Wiadomo, że warto szukać pereł w tej rzece szlamu i wspierać talenty takie jak Mata, Frosti, Oki, Berson i Tuzza czy około-rapowe, jak Gverilla, Kacperczyk czy Jordah. Jednak beztalencia krzyczą dużo głośniej i są sprytne jak handlarze na bazarku, więc elegancka jest dla mnie ta odskocznia: alternatywa.
W jakie rejony możesz dobiec, uciekając przed polskim rapem? Co będzie następne? Country? Szanty? A może śląskie bądź niemieckie szlagiery?
Na pewno musi to być muzyka, w którą naprawdę głęboko uwierzę. Być może dotrę w rejony, których do tej pory nie brałem pod uwagę? Pomyślmy… Snoop Dogg po wyjaraniu zbyt dużej ilości blantów został Snoop Lionem.
Ja piję alkohol, więc może, tak na logikę, powinienem nagrać płytę z bawarską, "heimatową" muzyką, idealną do łojenia browarów na Oktoberfeście?
Mocny rap z jodłowaniem w tle, do tego akordeon i Rammstein na featuringu – do przemyślenia, kochany, do przemyślenia, jeszcze trochę, a taka opcja zacznie mnie kusić.
W końcu mam austriackie korzenie, a genów nie oszukasz. No ale mówiąc poważniej: na tym etapie życia nie czuję czegoś takiego, choć pamiętajmy, że u mnie obietnica rozwoju i zmiany jest niejako wryta w nazwisko.
Gdyby w roku 2005 ktoś powiedział mi, że pewnego dnia zacznę używać Auto-Tune'a, czyli tego samego filtra na wokalu, co znienawidzony przeze mnie wtedy Akon, zabrałbym się za harakiri.
Chociaż być może sekundę przed tym samobójstwem zapytałbym: zaraz, ale czy przy pomocy tego obrzydliwego filtra zacznę przekazywać banalne, ckliwe emocje, nagrywać tanie balladki, przy których zaczną wzruszać się nastoletnie dziewczyny, czy może jednak stworzę coś zaskakującego? Coś, czego nie osiągnąłby taki Akon, bo jest pałą z wyobraźnią muzyczną pnia.
"Wciąż na ulice wylewa nas morze wkurwu, bo statek-seksista, rymujący o pizdach, nie schodzi z kursu" – to słowa, które na płycie Białego Tunelu wygłasza Paulina Przybysz, atakując męski szowinizm, "od zawsze" będący integralną częścią hip-hopu… Jak udało znaleźć się płaszczyznę porozumienia z zadeklarowaną feministką? Zwłaszcza, że w waszej wspólnej piosence nie zwracasz się do kobiet w sposób zbyt dżentelmeński…
Kawałek "Niebywałe" to przemyślenia uważnej kobiety i uważnego mężczyzny. Dyskusja prowadzona przez osoby, które lubią swoją płeć, ale szanują punkt widzenia tej drugiej. Szukają jakiegoś kompromisu, zamiast brutalnie narzucać innym swój światopogląd.
Z mojej perspektywy sprawy mają się tak: radykalne feministki irytują mnóstwo mężczyzn. Nawet takich, jak ja – szanujących i kochających kobiety, bo to one ukształtowały mnie mocniej, niż mężczyźni. Na to, kim jestem, znacznie większy wpływ miały mama i siostra, niż ojciec i brat.
Naprawdę mocno kibicuję płci przeciwnej, ale nie oznacza to, że nie mogę zauważyć: radykalny feminizm rodzi ekstremizm. Ja nie lubię słuchać ekstremistów, dowolnej płci.
Gdzie leży według ciebie granica pomiędzy "dobrym" a "złym" feminizmem?
Ten pierwszy od dawna walczy o sprawy absolutnie fundamentalne, takie jak np. brak przyzwolenia na przemoc – czy to fizyczną, czy psychiczną, pełne równouprawnienie w miejscu pracy, decydowanie o ciążach albo skrócenie ciemiężenia kobiet z pobudek religijno-kulturowych, co ma miejsce np. w krajach islamskich.
Jednak od pewnego czasu owe sprawy fundamentalne zostają spychane na boczny tor przez tzw. problemy pierwszego świata. Bo czy naprawdę najważniejszą z kwestii jest to, aby panią polityk tytułować ministrą?
Jakoś ani moja mama, ani siostra nie chcą walczyć o to, żeby nazywać je doktorkami. Język żyje, ale jeśli coś odgórnie narzuca kilka portali czy gazet, to nie jest żywy język, a nowomowa. Debata publiczna nie jest z gumy – trzy minuty pultania się o ministrę można przecież poświęcić na ważniejsze sprawy kobiet.
Widzisz, kobiety są słabsze fizycznie, ale są w stanie osiągnąć niesamowicie dużo, mówiąc odpowiednie rzeczy odpowiednim ludziom. O każdej porze dnia i nocy Chris Brown jest dla mnie śmieciem za to, co zrobił Rihannie i nagrałem o tym ze dwie piosenki już dawno temu.
Życzyłbym sobie przynajmniej pewnego mrugnięcia okiem, jakiegoś dowodu empatii wobec mężczyzn od hardych feministek, w rodzaju: wiemy, że wiele reprezentantek naszej płci to trudne jednostki i miewacie z nami przejebane, choć często nie zasłużyliście. Wiemy, że męska przemoc nie jest jedyna, że istnieją miliony gości, których tłamszą żony i konkubiny.
Wracając do utworu Białego Tunelu, którego fragment zacytowałeś – jest tam trochę żartobliwych zaczepek. Dyskusja na temat roli kobiety i mężczyzny stała się dziś tak zacięta, że z Pauliną przebijamy ten balon, używając szpilki dystansu.
Wszystkie zawarte w tej piosence zwroty bazują na pieszczotliwości i umowności, słychać to w moim głosie. Zresztą kiedy jakaś przyjaciółka nazwie mnie tępym chujem, gdy zachowałem się jak kretyn, to nie biegnę na skargę do Fundacji Masculinum, nie składam zawiadomienia w prokuraturze. Tępy ze mnie chuj był, najwyraźniej, w jakiejś sytuacji.
Porozmawiajmy o drugiej "gościówie" na krążku Białego Tunelu. Dlaczego musiałeś ściągać kogoś aż z Ukrainy?
To proste: Alyona Alyona jest najzajebistszą raperką w naszej części świata i kropka. Paulina Przybysz rapuje doskonale swoim niespiętym flow, śpiewa jak bóg, ale w kategorii rap Alyona kasuje każdego.
Jednak nie tylko o skillsy chodziło. Chciałem nagrać utwór z kimś z Ukrainy, bo zależy mi na zbliżeniu się do Ukraińców również na płaszczyźnie artystycznej.
Kibicuję temu krajowi, byłem tam dwa razy i czuję sympatię do jego obywateli, którzy mają tak wielkie jaja, że napierdalają się z bardzo silną Rosją. A ja ogólnie lubię stać po stronie słabszego.
Kibicuję Ukraińcom w asymilowaniu się z Polakami i życzyłbym sobie, aby nasi politycy podchodzili do kwestii przyjezdnych w sposób poważny. Bo na razie ten chujowy rząd zamiata całą sprawę pod dywan, udaje, że nie ma tematu i że Polska na zawsze pozostanie monolitem zamieszkanym wyłącznie przez rdzennych Polaków.
Już rodzą się patologie takie, jak pośrednicy pracy zabierający większość pensji, wykorzystywanie tego, że złotówka jest silna i bywa, że taki imigrant daje sobą pomiatać za grosze w imię hajsu wysyłanego do Ukrainy czy Indii.
A Polacy się wkurwiają, że przyjezdni nie mają czasu się nauczyć idealnie mówić po polsku, jak oni mieszkają po pięciu w pokoju bez kibla!
W ogóle cieszę się, że moja ukochana Warszawa coraz bardziej przypomina siebie samą sprzed drugiej wojny światowej – miasto zamieszkane przez różne grupy etniczne i narodowościowe.
Nowy Jork jest pełen napięć rasowych, ale jeśli chodzi o narody, to spiny wyraża się raczej w żartach i przytykach, niż zabójstwach. I tego życzę Warszawie.
Nie wierzę, że wszyscy się zawsze ze wszystkimi dogadają i będzie zawsze słodko i wesoło, ale im dłużej rząd udaje, że Europa Wschodnia się nie zmienia, tym trudniej będzie to nadrobić.
Wróćmy na moment do rapu. Sądzisz, że polska scena jest gotowa na pierwszy coming out czy jednak homofobia na zawsze pozostanie jej integralną częścią?
Nigdy nie dołożyłem się do homofobii w rodzimym rapie, nie mam na koncie żadnego tekstu w podobnym stylu, więc słaby ze mnie ekspert… Wydaje mi się jednak, że od niedawna w rapie nie trzeba być już macho, raperzy zaczynają demonstrować wrażliwość, jaka wcześniej byłaby nie do pomyślenia.
Tak więc sądzę, że gdyby taki coming out nastąpił dziś, byłaby to jedynie burza w szklance wody – pewnie, przez internet przetoczyłaby się fala hejtu, ale później wszystko znów biegłoby własnym torem, szczególnie, jeśli to byłby ktoś z dużego miasta, bo wiadomo, że geje w mniejszych społecznościach ciągle mogą mieć kłopoty jedynie za to, kim są.
Jeżeli ktoś wyjdzie z szafy, to oby intencje miał szczere, a łeb na karku, jak każdy, kto musi się przygotować do reprezentowania swoich ludzi jako pionier. Dobrze, jeżeli cała akcja nie byłaby podyktowana chęcią wzbudzenia taniej sensacji, zwiększenia popularności i zarobienia pieniędzy.
Ten Typ Mes odważyłby się wystąpić na scenie z takim raperem, czy bałby się ostracyzmu środowiskowego?
Nie miałbym najmniejszych oporów, pod warunkiem, że nasz kawałek byłby dopracowany i sensowny. W ogóle jest tak, że kiedy słucham muzyki, nie interesują mnie preferencje seksualne artysty. Liczy się wyłącznie to, czy tworzy naprawdę dobre rzeczy, a nie to, z kim szaleje w sypialni, o ile nie jest to dziecko, bo wtedy powinien migusiem wypierdalać, bo spotka go coś złego.
Więc taki występ czy nagranie byłyby dla mnie opcją miliard razy lepszą, niż wyjście na scenę z beznadziejnie rapującym czy śpiewającym heteroseksualistą.
Problemem rapu w żadnym kraju nie są rzesze (krypto)gejów, ale beztalencia, niewiarygodna wręcz nadprodukcja rzemieślników kserujących cudze pomysły.
A przy okazji, zapomnijmy o seksualności, bo tu nie ma dla mnie kontrowersji. Problematyczna byłaby dla mnie współpraca z osobą hardkorowo religijną. Mówiąc to, mam na myśli tak samo ultrakatolika, jak i radykalnego "zielonego", bo przecież w naszych czasach ekologia niektórym ludziom zastępuje wiarę i religię.
To sytuacja przypominająca omawiany wcześniej wątek feministyczny: problem, owszem, jest niezmiernie ważny, ale gdy włączymy pełną spinę, a odłączymy poczucie humoru, gdy zapomnimy o altruizmie wobec kogokolwiek innego niż Matka Ziemia możemy stracić z oczu coś ważnego.
Na przykład skłonność człowieka do ludobójstwa. Nie raz już to przeoczyliśmy jako ludzkość, a Matka Ziemia mogła tylko biernie chłonąć kolejne miliony do swego wnętrza.
Nie wiem ilu młodych ludzi jest nieświadomych zagrożeń związanym ze zmianami klimatu. Wiem natomiast, że w 2018 roku 1/3 Europejczyków – Europejczyków, kurwa, a nie Eskimosów czy Hindusów! – nie wiedziała nic lub prawie nic o Zagładzie. Dlatego wszelkie moje ruchy charytatywne idą w kierunku człowieka, bo mam wrażenie, że to coraz rzadsze.
PS
Chcesz poznać Mesa w zupełnie nowej odsłonie? Już niedługo na półkach księgarskich pojawi się jego debiutancka powieść. Oddajmy głos autorowi:
"Książka jest o gościu, który chce się zabić. Ale wcześniej poznacie jego motywy, bilans sukcesów i porażek i okaże się, że przed śmiercią może wypada jeszcze coś dokończyć? Dobra, już i tak za dużo zdradzam, zapraszam do lektury całości wiosną"!