Wysłuchałam, co w Senacie ujawniono w sprawie koronawirusa. Polacy mają się czym martwić
Eliza Michalik
28 lutego 2020, 09:20·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 28 lutego 2020, 09:20
Słuchałam senackiej debaty o koronawirusie i była to pierwsza od lat debata w polskim parlamencie zasługująca na to miano. Oczywiście wszyscy to wiemy, ale uświadomiłam sobie po raz kolejny, jak daleko zaszliśmy w likwidowaniu demokracji, skoro zachwyca mnie najnormalniejsza rzecz na świecie: że ludzie mówią do siebie spokojnie i rzeczowo, odpowiadają na pytania i dyskutują o istocie sprawy, zamiast obrzucać się wzajemnie obelgami i uderzać w siebie, kwestionując swoje pochodzenie, przodków, rodzinę lub moralność, a nawet prawo do zabierania głosu.
Reklama.
Zawdzięczamy to bez wątpienia zwycięstwu opozycji w senacie i nowemu marszałkowi, ponieważ PiS, który miał okazję pokazać jak traktuje polski parlamentaryzm, przez ostatnie lata po prostu, krok po kroku go likwidował, zakładając kaganiec każdemu, komu mógł: politykom opozycji, posłom i senatorom, a nawet obywatelom demonstrującym na ulicach przeciwko takiemu postępowaniu.
Słuchając wczorajszej dyskusji uświadomiłam też sobie, dlaczego zlikwidowanie uczciwej debaty publicznej jest tak ważne, wręcz konieczne z punktu widzenia partii wprowadzającej dyktaturę. Powód jest prosty: nie da się tego zrobić, jeśli obywatele mają dostęp do porządnej, prawdziwej informacji o tym, co wyprawia władza – ponieważ obywatele, którzy to wiedzą, taką władze utrącą. A także są na nią rozgniewani. Gniewają ich nadużycia, kłamstwa i przekręty, o których się w czasie takich debat dowiadują. Gniewa kręcenie i narażanie na niebezpieczeństwo ich samych i ich bliskich. Dokładnie tak, jak w przypadku koronawirusa.
Rozumiem ten gniew, bo wczoraj, po wysłuchaniu debaty, też byłam rozgniewana. Jako obywatelka. Bo dowiedziałam się, że w czasie, gdy WHO ogłosiła, że wzrost zachorowań na koronawirusa jest stanem zagrożenia zdrowia publicznego o zasięgu międzynarodowym, polski rząd nie spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń.
Że są kraje, w których ludzie mający objawy choroby zgłaszają je odpowiednim służbom i zostają w domu, skąd te służby, z zachowaniem wszystkich procedur, zabierają ich wprost na oddział zakaźny. W Polsce natomiast prosi się osoby z objawami infekcji koronawirusem o zgłoszenie się do najbliższego szpitala zakaźnego, co oznacza, że ludzie ci jadą tramwajem czy autobusem mogąc masowo zarażać innych.
Dowiedziałam się też, że aptekarze bezskutecznie upominają się, żeby włączyć ich do ogólnopolskiego systemu informowania o koronawirusie, słusznie wskazując, że nikt, tak jak oni, (z aptek korzystają 2 miliony Polaków dziennie) nie zapobiegałby panice i dezinformacji. Farmaceuci mogliby, tak jak to się dzieje na przykład w Wielkiej Brytanii, informować pacjentów o zasadach mycia rąk i konieczności nabywania żeli antybakteryjnych, tłumaczyć zasadność działania maseczek i wręczać materiały i broszury dostarczane przez władze - rząd jednak ignoruje taką możliwość i nie odpowiada na apele aptekarzy.
Że inspekcja sanitarna nie działa wystarczająco skutecznie – to znaczy w teorii działa, bo ma rządowe wytyczne, ale panuje ogólny chaos i w wielu miejscach te wytyczne po prostu nie są przestrzegane.
Że wiele szpitali zgłasza, że mimo rządowych poleceń nie jest w stanie zapewnić odpowiednich warunków kwarantanny i izolacji.
Że podczas, gdy w innych krajach UE okres kwarantanny wynosił 2 tygodnie, w Polsce do niedawna wynosił 3 dni, a wielu przypadkach nawet dziś, chorym zaleca się pozostać w domu i poddać … samoobserwacji.
Że wykonanie testu na koronawirusa w niektórych szpitalach kosztuje (sic!) 500 złotych.
Że brakuje rzetelnej informacji na ogólnopolską skalę, takiej jak porządna kampania w mediach.
Że są w Polsce miasta, jak Łódź, w których wszystkie placówki poza urzędem miasta, mają zakaz informowania o koronawirusie.
I wiem, że gdyby marszałkiem senatu był nadal Stanisław Karczewski nie dowiedziałabym się o tym wszystkim bo takiej debaty po prostu by nie było (PiS był przeciwny tej wczorajszej, a Adam Bielan powiedział, że debata się odbyła, bo „marszałek Grodzki lubi być w centrum uwagi).
Tym bardziej uważnie słuchałam senatorów PiS i odpowiedzi ministra zdrowia i wszystko, co mieli do powiedzenia można właściwie zawrzeć w sformułowaniu od którego każdemu rozsądnemu człowiekowi opadają ręce: „nie straszcie ludzi”. Zupełnie nie rozumiem jak po naszej nie tak dawnej narodowej tragedii, której jedyną przyczyną była buta i nieodpowiedzialność, a przede wszystkim nieprzestrzeganie procedur i oczywistych zasad bezpieczeństwa, komukolwiek może jeszcze przyjść do głowy taka postawa.
Rzetelne informowanie nie jest żadnym „straszeniem ludzi”, tylko wyrazem odpowiedzialności, ponieważ ogranicza potencjalne zakażenia i rozmiar ewentualnej epidemii. A brak takiej informacji, odpowiednich, nienaruszalnych procedur i przezorności jest igraniem z ludzkim życiem.