W sieci pojawił się film autorstwa Anny Morawskiej, która jest pacjentką szpitala w Krotoszynie. Kobieta trafiła do niego z silnymi objawami wskazującymi na koronawirusa. To, co ją potem spotkało, przechodzi wszelkie pojęcie. Morawska nie skarży się jednak na personel, ale na absurdalne przepisy, którymi rząd uraczył służbę zdrowia i cierpiących na tym pacjentów.
Pani Anna zjawiła się w szpitalu w Krotoszynie z objawami wskazującymi na koronawirusa. Miała trudności z oddychaniem, kaszel i silny ból mięśni. Wcześniej odbyła podroż do Włoch oraz do Kalifornii. Internista zdecydował jednak, żeby skierować ją na izbę przyjęć, a nie do szpitala zakaźnego.
Kiedy kobieta leżała na kozetce na korytarzu i z trudem łapała oddech, lekarze dzwonili po innych szpitalach, bo tego wymagają, jak podkreśla Morawska, procedury. Potraktowano ją trochę jak gorący kartofel, bo nikt nie chciał jej przyjąć. Jak mówi na filmie kobieta: "w myśl zasady, wasz pacjent, wasz problem".
Ponadto pani Anna zwraca uwagę na to, że szpitale bagatelizowały jej przypadek, bo minęło więcej niż 14 dni od jej pobytu we Włoszech, a ten właśnie okres jest wymieniony w instrukcji podawanej przez Ministerstwo Zdrowia. Tyle że, jak przypomina Morawska, były już przypadki osób, u których okres inkubacji wirusa wyniósł nawet 21 dni.
Badanie na grypę, a nie na koronawirusa
Kobieta trafiła do izolatki i przeprowadzono u niej badania pod kątem grypy. Wynik był negatywny. Przez cały czas próbowano zorganizować dla pani Anny miejsce w szpitalu zakaźnym. Żadna placówka jednak nie chciała jej przyjąć.
Postanowiono więc w końcu wysłać próbki do laboratorium w Warszawie, żeby zweryfikowało, czy nie ma w nich śladów koronawirusa. Sęk w tym, ze próbki przyjmowane są do godziny 15.00, a było już później, więc trzeba było czekać na wynik do następnego dnia. Ale ten nie przychodził.
– Przebadanie próbek w Chinach trwa trzy godziny, w Polsce, ze względu na sprzęt trwa sześć. Minęła środa, wyniku brak. Minął czwartek, wyniku brak. Piątek? Nie. Dziś jest sobota, a ja jestem zamknięta w izolatce. Lekarz, który jest na dyżurze dzwoni nie raz, a paręnaście razy do Warszawy. Nikt nie odbiera, bo kto miałby odebrać w sprawie jakiegoś koronawirusa – opowiada kobieta.
Jej wynik przyszedł dwie godziny po opublikowaniu nagrania. Był negatywny. Cały proces trwał 88 godzin. Kobieta nie narzeka na personel szpitala. Podkreśla, że robili co mogli, chociaż to wykraczało poza ich kompetencje, a wszyscy byli bardzo przemęczeni. Narzeka na przepisy, które zostały narzucone z góry.