Olivia Anna Livki jest zjawiskiem nieoczywistym. Singer-songwriterka, gwiazda talent show, debiutancki album wydała dzięki założonej własnym sumptem wytwórni i stała się internetowym fenomenem. Teraz wraca z jego reedycją wydaną przez majorsa, EMI. Na scenie – szamanka. Poza nią – geek girl, która patrzy z przerażeniem na współczesny świat. Wrażliwa i zbuntowana. Radykalna, ale skłonna do kompromisów. Będziemy jej słuchać przez dekady.
Filozofia twojego debiutu, "The Name of The Girl Is", była bardzo antykorporacyjna, bardzo DIY: własna wytwórnia - LIVV, własna kasa, własne warunki. Zdecydowałaś się jednak na nagranie debiutu ponownie, tym razem z pomocą wytwórni i to nie byle jakiej – majorsa z tradycjami.
To, że wydałam płytę przez własną, założoną własnym sumptem wytwórnię, wynika z tego, że warunki, jakie zaproponowały mi polskie tak zwane indie labels nie spełniły moich oczekiwań. Warunki, w których artysta ma więcej możliwości, elastyczności, wbrew pozorom oferują majorsi, a nie indies. Indie jest złudne. W Polsce zresztą indie nie jest rozbudowane, za mało jest firm, za mała konkurencja, wytwórnie się nie wspierają, zbyt wiele władzy skupione jest w rękach nielicznych.
Okazało się, że korporacja też jest złudnym pojęciem, bo chociaż EMI to wielka machina, to czuje, że mam w niej swoje trybiki. Wiadomo, że chodzi o biznes i nikt nikogo nie oszukuje – to mi się podoba. Jestem bardzo straight in your face, bez owijania w bawełnę. Jeśli mówimy o ziemniakach - mówmy o ziemniakach, a nie o cukierkach. Ta reedycja to drugi krok dla mojej płyty, do tej pory była dostępna jedynie w Internecie, na zamówienie. Podobało mi się, że ma taki osobisty kontakt z odbiorcami, ale myślę, że pora pójść już dalej.
To, że wydałam płytę zupełnie sama, znaczyło, że mam ograniczone dotarcie, nie usłyszą o mnie dobrzy producenci, bo nie jestem do nich w stanie dotrzeć. EMI to moja trampolina, z której docieram do tego świata. Korporacyjność prowadzi donikąd, bo oddala odbiorcę od muzyka, ale pewnych ograniczeń nie da się przekroczyć jako jeden człowiek. Muzyk musi więc wykorzystać system korporacyjny, aby skuteczniej zbliżyć się do drugiego człowieka. Jak ktoś mi mówi: Wiesz, ja jestem undegroudowy, nie pójdę do telewizji, to odpowiadam: good luck, jeśli chcesz w ten sposób zmieniać kulturę. To tchórzostwo i poszukiwanie fałszywej wyższości moralnej. Takie osoby tak naprawdę nie mają jaj, żeby wyjść przed ludzi, którzy w ogóle ich nie rozumieją i powiedzieć: You know, this is what I think. Szanuję ludzi, którzy chcą zmieniać kulturę od środka. LIVV nigdy nie było pomyślane jako my DIY staff that i do at my home. Jestem dziewczyną, która chce realizować wizje, na które sama nie mam pieniedzy (brzmi mniej arogancko LOL). Zawsze mi za mało rozmachu. Idę po schodkach systemu, żeby osiągnąć moje cele, ale potrafię go wykorzystać, nie jestem ślepą ofiarą.
Daleko ci do punk rockowego podejścia, a przecież grałaś kiedyś Alice Bag, kultową postać amerykańskiej sceny punk, na potrzeby projektu artystycznego znajomego.
To był dla mnie projekt ciekawy o tyle, że wszystko tam działało w improwizacji. Nie robiłam nigdy projektu, w którym miałabym mnie kontroli do tego stopnia. To było dla mnie niebywałe, nie trzymać kontroli.
Jesteś pracoholiczką i perfekcjonistką.
Nie jestem aż takim control freakiem, za jakiego mnie ludzie uważają. Jestem jednak neurotyczna. Rzeczy poustawiane chaotycznie na jakiejś przestrzeni bardzo mnie denerwują, muszę je od razu poukładać. Podobnie pracuję – zaczynam od chaosu, a potem go neurotycznie porządkuje. Wydaje mi się, że może to wynikać z tego, że jako dziecko mnóstwo podróżowałam i mam teraz potrzebę jakiejś wewnętrznej busoli, „naznaczania” swoim porządkiem każdej przestrzeni, bo wtedy staje się oswojona.
Potrafisz czasem odpuszczać?
Nigdy na koncercie. Trudno mi się pogodzić z technicznymi problemami występu. Marzę o tym, żeby zagrać kiedyś koncert, w którym wszystko gra. Fakt, że nie jestem w stanie dać takiego performance, jak bym chciała, sprawia, że robię się agresywna, tracę kontrolę, wrzeszczę. Może dlatego mnie ludzie czasem nie lubią.
Jesteś wybuchowa. Ale to chyba dobrze tak uwalniać czasem energię, przy twoim neurotycznym charakterze.
Byłabym na pewno mniej zdrowa, gdybym wykonywała inny zawód. Stanie na scenie to autoterapia, która moje wybuchy przemienia się w coś pozytywnego. To jest taki mój proces socjalizacji.
Kiedy pierwszy spojrzałam na okładkę Twojej płyty, która przedstawia ciebie z gitarą trzymaną jak siekiera, pomyślałam sobie: oto dziewczyna, która chce komuś przypierdolić.
Myślę, że przypierdolić w komiczny sposób. To core mojej osobowości. Mam surrealistyczne poczucie humoru. Niezależnie więc, co piszę, zawsze jest ląduje to gdzieś między komicznym a przerażającym, jest mrocznym żartem.
Na swoim blogu dokładnie wytłumaczyłaś się ze swoich tekstów – jak powstały, czego dotyczą. Dlaczego postanowiłaś tak ułatwiać słuchaczom sprawę?
Miałam wrażenie, że bariera językowa jest bariera recepcji, a śpiewam przecież po angielsku. Miałam wrażenie, że przez wielu ta płyta nie została zrozumiana. Tymczasem odnosisz sukces wtedy, kiedy wiadomość dotarła. W innym przypadku to sygnały zagubione we mgle. Ta wiadomość u celu jest dla mnie najważniejsza.
A więc jakby ktoś uwielbiał twój album, ale odbierał go kompletnie inaczej niż tego chciałaś, to byłaby wtedy dla ciebie porażka?
Myślę, że tak, bo uważałabym, że nie wyraziłam się wystarczająco jasno. Wszystko, co produkuję , bezpośrednio wynika z osobistego doświadczenia i konkretnych sytuacji. A to jest trochę rarytas w muzyce, która najczęściej się kolektywnie fabrykowaną kreacją. Czemu miałabym ukrywać moje doświadczenia, czemu mam się nimi nie dzielić? Dzięki mojej ukochanej Kate Bush zrozumiałam, że nie jestem sama w moich emocjach i ta myśl trzymała mnie przy życiu, kiedy miałam 14 lat. Czemu więc nie miałabym się odwdzięczyć? Ważna jest też jeszcze jedna sprawa: Chciałbym też za 20 lat pamiętać ten moment w mojej biografii, pamiętać. dlaczego napisałam to i tamto. Ta płyta to bardzo realistyczna fotografia mojego życia, wszystko tam widać.
To konceptualna fotografia.
Tak, ale album nie był tak planowany. Dopiero z czasem, kiedy popatrzyłam jego elementy, zobaczyłam historię. To opowieść o wielu alter ego tej samej dziewczyny, które żyją w dość przerażającym i trudnym świecie późnego kapitalizmu. Mieszkają w różnych częściach globu, ale wszystkie widzą te same Burburry i Mango, oglądają tę samą telewizję.
Współczesny świat jest niełatwym terenem dla wrażliwców. Nauczyłaś już sobie z nim radzić?
Zupełnie nie. To mój największy problem odkąd uświadomiłam sobie jako nastolatka, że nie czuję się zrozumiana. Gdy idę ulicą, mam wrażanie, że każdy próbuje mi sprzedać ideologie: kup te buty, kup tę bluzkę, zobacz ile masz do wyboru, jakie to wspaniałe, że wszyscy jesteśmy indywidualnościami i jesteśmy wolni. Tylko problem polega na tym, że ja nie jestem żadną z tych indywidualności i nie czuję, żeby konsumpcja miała mnie uwolnić. Nie umiem już nawet kupować płyt.
Nie miewam już takiego uczucia, jakie miałam przy odsłuchiwaniu Hounds of Love - absolutnego porozumienia z artystą. Wydaje mi się, że taka tęsknota za prawdziwym połączeniem, za bliskością z kulturą, to problem kolektywny, problem mojego pokolenia. U każdego przejawia się inaczej. U jednego wyraża się tak, że co weekend się upija, drugi zaś tak jak ja, chowa się przed światem. Całymi dniami potrafiłam się zamykać w domu, chciałam przestać istnieć. To może autystyczna reakcja, ale byłam przebodźcowana. Im bardziej się chowałam, bardziej czułam, że odzyskuję siebie. Im bardziej wychodziłam do świata, tym mocnej czułam się rozszarpywana. Im więcej widzę obrazów, w których niby mam się odnaleźć, tym bardziej nie chcę tam być. Im więcej widzę imprez, na których wszyscy są tacy radości i wyszczerzeni, tym bardziej chcę uciekać. Powinniśmy czuć się entertained, ale wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy przerażeni.
Muzyka działa jak terapia?
Autorefleksja związana z tą płyta była dla mnie terapeutyczna i sam proces jej nagrywania też taki był. Kiedy ktoś posłucha tej płyty, nie wiedząc nic o mnie, w taki sam sposób, jak jak słuchałam Hounds of love, usłyszy ten proces i będzie wiedział wtedy wszystko o mnie i moim życiu. Będzie wiedział, jak cholernie ciężko było być mną wtedy, kiedy nagrywałam te piosenki.
Trudno cię zaszufladkować. Dziewczyna z talent show, z OFF Festiwalu, radykalna i niezależna, ale też rozsądna i praktyczna, modna - ale odżegnująca się od trendów.
Mój job to robienie płyt. To chcę robić. Może to z powodu mojego reżyserskiego wykształcenia. Zawsze chciałam make movies jak Stanley Kubrick czy Ridley Scott. Teraz chce, tak jak oni robią filmy, tworzyć swoje albumy. To nie są produkty, tylko wyznania. Nie jesteśmy wszyscy targetem i kontentem. Na początku brak zrozumienia ze strony rynku mnie dobijał, ale potem nauczyłam się dystansu. Nas wszystkich ocali czas. To, co było hype'owe po kilku latach jest już staromodne. Trudno mi dzisiaj grać na festiwalach obok hipsterskich indie bands, bo jestem kompletnie inna, ale ja wiem, że za parę lat będzie jakiś nowy trend i wszyscy zapomną o indie bands. Wierzę też, że ludzie zapomną o sprawach dotyczących mojej biografii, a zostanie moje twórczość, która miejmy nadzieję, jako szczera praca, wybroni się i wykrystalizuje się jako styl.
Wielu artystów ma ten problem, że nie wie, co powiedzieć.
To przez to myślenie o upodobaniach muzycznych rodem z Amazona. Nie ma nic gorszego niż system kupowania, który daje ci do zrozumienia, że przez twój gust i twoją konsumpcję pokazujesz, kim jesteś. Jako nastolatka słuchałam płyt, które do mnie trafiły. Znalazłam je jednak sama, nikt mi ich nie podsuwał, bo siedziałam daleko od trendów, w lesie w Schwarzwaldzie. Tak znalazłam Velvet Undergound. To spotkanie do dzisiaj pozostaje dla mnie jednym z bardziej przejmujących doświadczeń muzycznych. Widzę Velvetów jako muzyków zagubionych w "modnym" Nowym Jorku. Widzę jak robią to samo, co ja robiłam w telewizji – "O, dacie nam grac, świetnie, pokażecie nas ludziom, super!" - byli spragnieni odbiorców. Andy Warchol się nimi zachwycił i zaofiarował, że im załatwi kontrakt. Faceci w wytworni się zgodzili, ale płyta się nie sprzedała Dopiero 20 lat później ktoś powiedział, że ta płyta jest dobra. Ale dla nich to była cholerna tragiczna historia. Oni przegrali, ale ich muzyka wygrała. Nigdy nie zatracili busoli. Problem odnalezienia swojego stylu mają ludzie, którzy widzą tak wiele drzew, że nie mogą dostrzec, że są w lesie. Widzą siebie w oczach miliona ludzi i zachowują się w zależności od tego, zamiast zobaczyć cały obraz.
Internet zdecydowanie zwiększył liczbę drzew w lesie.
Ale to złudna popularność. Na początku był na mnie hype, ale potem okazało się, że tak naprawdę nikt mnie nie rozumie. Ludzie nie przyjęli ironii, nie pojmowali, że jeśli coś jest kolorowe i popowe, to niekoniecznie chce ci się przymilić, a może chcieć cię zrobić w konia, pokazać kolor, który od środka gnije. Mnie chodzi o to, żeby piosenka, która wpada ci w ucho, jednocześnie dekonstruowała twoje oczekiwania.
Wcale ci nie jest daleko do pop-artu.
Nie staram się, jak Warhol, być na dystans. Za bardzo zabiegam o bliskość. Wydaje mi się, że odbiorca potrzebuje przejrzeć się w muzyce, naprawdę się z nią utożsamić.
"I’ll be your mirror"…
Stronię od rzeczy, którą są fałszywe, od friends on Facebook, od myślenia, że mogę się zbliżyć do kogoś bo mi zlajkował posta. Artysta otwiera się maksymalnie i prawdziwie, inaczej jego twórczość nie ma sensu. Odbiorca powinien wziąć od niego ten dar, a nie bezmyślnie obcować z jego wizerunkiem, czy zawieszać się na jego osobie. Nie chciałam iść na herbatę z Kate Bush. Potrzebowałam jej płyt, aby nie otwierać drzwi do najmroczniejszych miejsc w mojej głowie. Piosenki to zawsze storytelling. Opowieści o tym, że ktoś ma te same problemy, co ty. Kiedy włączam płytę, chcę posłuchać kogoś, kto tak jak ja mówi: O my god, what the fuck am I gonna do, ale przez fakt, że mówi to w muzyce, brzmi to jak : everything is gonna be allright. Muzyka nie jest po to, aby zarabiać albo popisywać się techniką, lajfstajlem, ubraniem. Muzyka powinna komunikować poczucie wspólnoty. Chociaż poczucie wspólnoty wywołane przez kawałki typu: ju hu, let's party, uważam za bardzo niebezpieczne.
Nie chcesz czasem po prostu oderwać się od problemów i poimprezować?
We dont’t party because we're happy, we party because we don't know, what the fuck else to do. Ktoś powinien to wreszcie powiedzieć! Mamy kolektywne poczucie zmierzania donikąd. Te party songs wcale nie podnoszą nas na duchu – wręcz przeciwnie. Im bardziej słuchamy Davida Guetty, tym bardziej on nas deprymuje, bo mamy wrażenie, że jest gdzieś jakieś party, w którym my nie bierzemy udziału. Strasznie mnie też denerwuje ten demonstratywny cynizm i nihilizm, w stylu let’s get drunk and fuck around, jest w tym coś obrzydliwie destruktywnego. To nie jest ta sama kultura muzyczna, która mnie skłoniła do robienia muzyki. Mnie skłoniła taka kultura, która potrafiła przerażające rzeczy zauważać, nie bać się ich i zrobić z nich coś pięknego.
Ludzie często mówią: Nie będę tego słuchać, bo to mroczne, na pewno mnie zdołuje. Ja tym czasem uważam, że jednym z muzyków z najbardziej kojącym przekazem jest David Byrne. Czasem czuję jakby zawsze odbierała świat odwrotnie niż wszyscy. To, co inni uważają za weird, ja uważam za comforting, a to, co inni biorą comforting, ja widzę jako niepokojące. Wszystkie te popularne, słodkie wokalistki mają w sobie coś z horrorowych potworów z lat 70., są dla mnie tak samo przerażające jak serial killer w "Halloween". To Nowy Wspaniały Świat. Im bardziej udajemy, że wszystko jest super, tym bardziej jesteśmy w histerii, żeby nie daj boże nie wyszło na jaw, że mamy coś do ukrycia. Dlaczego po prostu nie możemy powiedzieć, że mamy problem?