"Ch*jem, który zwalnia, jestem ja". List szefowej średniej firmy w czasie koronawirusa
List czytelniczki
01 kwietnia 2020, 15:45·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 01 kwietnia 2020, 15:45
"Jeszcze kilka tygodni temu stałam na czele dobrze prosperującej firmy z branży technologicznej. Zatrudnialiśmy kilkadziesiąt osób. Z powodu kryzysu wywołanego koronawirusem sytuacja dramatycznie się zmieniła. Od kilkunastu dni praktycznie nie śpię, nie jem. Wymiotuję ze stresu. Musiałam zwolnić ponad 20 procent naszych pracowników" – pisze Agnieszka (imię zmienione), szefowa średniej firmy i czytelniczka naTemat.
Reklama.
Jeszcze kilka tygodni temu stałam na czele dobrze prosperującej firmy z branży technologicznej. Zatrudnialiśmy kilkadziesiąt osób. Z powodu kryzysu wywołanego koronawirusem sytuacja dramatycznie się zmieniła.
Od 3 tygodni na konto firmy nie wpłynęła ani złotówka. W związku z epidemią kontrahenci nie mają jak zapłacić za naszą pracę. To oznacza, że albo teraz ograniczymy liczbę osób w zespole, albo za 2–3 miesiące firma przestanie istnieć i wszyscy znajdą się za burtą. Efekt cholernego domina. Stanęło na zwolnieniach.
Kto "poleci"
To ja podejmuję decyzje kto zostanie, a kto "poleci". Naradzamy się z zarządem w kilkuosobowej grupie, dyskutujemy kto jest niezbędny, a bez kogo możemy się obejść, ale ostatecznie wybór należy do mnie. Ch*jem, który zwalnia, jestem ja.
To strasznie trudna sytuacja. Nasi pracownicy to nie tabelki w Excelu, tylko znajomi, koledzy, a nawet przyjaciele. Osoby, z którymi spędzamy czas także poza pracą, spotykamy się całymi rodzinami. Z którymi przez lata przetrwaliśmy różne burze, pomagaliśmy sobie, wyciągaliśmy z różnego rodzaju kłopotów. A teraz musimy się pożegnać w sytuacji, gdy wiem, że o znalezienie innej pracy będzie im trudno. I wiem, że nie wszyscy zrozumieją, że nie miałam innego wyjścia. Są sfrustrowani i ta frustracja będzie musiała znaleźć gdzieś ujście.
Pomoc państwa, której nie ma
Pomoc państwa? Nie ma czegoś takiego. My jako średnia firma się na to nie łapiemy. Musimy szukać innych sposobów. Cofnęliśmy obiecane od marca podwyżki. Jako zarząd obcięliśmy sobie pensje o połowę. Zmniejszyliśmy też wynagrodzenie najlepiej zarabiających pracowników za ich zgodą. Ale to nie wystarczyło. Sam ZUS to dla nas 150–200 tys. zł miesięcznie. Musieliśmy zacząć zwalniać.
Długie lata słyszałam, że mam zajebistą robotę. Ludzie zazdrościli mi stylu życia, swobody w podróżowaniu po świecie. Nie widzieli, że za tym wszystkim kryje się także nienormowany czas pracy, stres, ryzyko. Teraz te same osoby pytają, jak sobie radzę z wyrzucaniem ludzi z pracy. No więc nie radzę sobie. I nie życzę takiej sytuacji najgorszemu wrogowi.
Antydepresanty i dzieci
Są nerwy, jest stres, są łzy – nie tylko po stronie byłych już podwładnych, ale i mojej. Od kilkunastu dni praktycznie nie śpię, nie jem. Wymiotuję z nerwów. Boli mnie głowa. Jeden ze zwalnianych pracowników zadzwonił do mnie z pytaniem, co może zrobić, by mógł zachować posadę. Nie miałam niczego, co mogłabym mu zaproponować, choć bardzo chciałam. Poczułam się jeszcze gorzej, choć nie sądziłam, że to możliwe.
Cały dzień wiszę na telefonie. Obsesyjnie sprawdzam stan firmowego konta. Raz za razem przeglądam listy płac, spis projektów. Łudzę się, że może któryś z klientów nam zapłaci, że może coś przegapiłam i uda się uratować choć jedno stanowisko pracy. Robię to, choć wiem, jaki będzie rezultat. Niczego nie przegapiłam. Nikt nie zapłaci.
W przetrwaniu tej sytuacji pomagają mi antydepresanty i dzieci. Dzieciaki są na szczęście na tyle duże, że zadbają o siebie, a nawet o mnie. Gotują mi obiady i starają się nie przeszkadzać, gdy widzą, że płaczę bo kątach. Gdyby nie one, pewnie bym nie wytrzymała. Nie zdziwię się, jeśli po tej "szkole przedsiębiorczości" zdecydują, że nigdy nie chcą mieć z tym nic wspólnego i zostaną urzędnikami. Coraz częściej jest to także moje marzenie.
Wsparcie teoretyczne
Boję się odbierać telefony od pracowników. Wiem, że oczekują wsparcia, a ja powinnam im je dać. Ale nie mam z czego, bo mnie k**wa nikt nie wspiera. I też się cholernie tego wszystkiego boję.
W naszym zespole są osoby, które myślą, że zakłócenia z powodu koronawirusa to jeszcze tylko kwestia tygodnia, dwóch. Zazdroszczę im tej wiary. Ja muszę planować kilka miesięcy do przodu i zdaję sobie sprawę, że ten kryzys to coś, z czego będziemy się długo wygrzebywać. Tak długo, że rok 2008 będziemy wspominać z rozrzewnieniem. A państwo, jeśli nie pomoże przedsiębiorcom, musi się liczyć ze wzrostem bezrobocia.
Gdybym to ja decydowała o tym, jak ma wyglądać tarcza antykryzysowa, to wpisałabym do niej amnestię podatkową dla przedsiębiorców na co najmniej 3 miesiące. Tak, to kosztuje, ale fala bankructw też będzie kosztowna. Niezły był też pomysł Lewicy, by pracownicy otrzymywali 75 proc. wynagrodzenia z budżetu państwa.
Pomoc państwa dla średnich firm nie jest nawet teoretyczna. To raczej coś z kategorii "kamieni kupa". Jeden z takich kamieni od początku tej sytuacji z koronawirusem ciąży mi w żołądku. Zwolniłam już ponad 20 procent naszych pracowników i przewiduję, że to nie koniec.