Lekarka z Knurowa opowiedziała "Gazecie Wyborczej" co ją spotkało, kiedy Sanepid i media nagłośniły, że miała koronawirusa po powrocie z Hiszpanii, a przyjmowała pacjentów. Okazało się jednak, że kolejne dwa badania wykluczyły, że jest zakażona. Było jednak za późno. Na lekarkę wylało się morze hejtu.
O sprawie lekarki z Knurowa pisały wszystkie media w Polsce w pierwszej połowie marca. Nagłośnił ją szpital, w którym pracuje i katowicki sanepid. To te instytucje podały do wiadomości informację, że kobieta pracująca w szpitalu w Knurowie znajduje się na kwarantannie, bo test wykazał, że ma koronawirusa.
Kobieta na izolację została skierowana wcześniej i nie z powodu testu, a dlatego, że 13 marca wróciła z Hiszpanii z urlopu. Po powrocie poszła tego samego dnia do szpitala, bo nie miała kontaktu z zakażonymi i czuła się dobrze, a chciała się zająć swoimi pacjentami. Poinformowała sanepid o swoim pobycie w Hiszpanii. Usłyszała, że będzie musiała przejść kwarantannę. Miała ją zacząć dwa dni później, czyli od 15 marca. Test tylko przypieczętował sprawę.
Okazało się jednak, że badanie podało fałszywy wynik, ponieważ kolejne dwa dały rezultat negatywny. Lekarka cały czas więc była zdrowa, co zresztą zaznaczała w rozmowach z sanepidem. To jednak nie ustrzegło kobiety przed falą hejtu, która wylała się na nią po komunikatach sanepidu i po doniesieniach medialnych.
– W środę, 15 kwietnia, pierwszy raz poszłam do przychodni, żeby udzielać porad przez telefon. Towarzyszył mi strach. Zawsze byłam otwarta na pacjentów, a teraz ludzie mnie opluli. Nie wiem, co będzie. Przeżywam koszmar, chcę, żeby się już skończył – powiedziała "Gazecie Wyborczej" lekarka. – Jedyny mój błąd polegał na tym, że 13 marca, z troski o pacjentów, zostałam w szpitalu na dyżurze – dodała.