Pracownicy ochrony zdrowia w czasie epidemii koronawirusa są na pierwszej linii frontu. I aż trudno w to uwierzyć, ale ich praca często musi opierać się na zwykłej prowizorce. Pielęgniarki i pielęgniarze opowiedzieli "Gazecie Wyborczej" o tym, jak muszą radzić sobie w czasach walki z COVID-19.
– Nie widać plam krwi i innych wydzielin? Można fartucha używać dalej. Nie podoba się? To proszę sobie kupić nowy w internecie, są po 6 zł. Okulary? Proszę nie przesadzać, po co komu okulary? – mówi jeden z pielęgniarzy o realiach pracy podczas epidemii.
W swojej relacji wspomina o brakach podstawowego sprzętu ochronnego, jak przyłbice czy maseczki. – Obuwia ochronnego brak, tylko przydziałowe klapki, dziurkowane. Załóż sobie reklamówki, jeśli się boisz – relacjonuje słowa przełożonych. Pielęgniarz podkreśla, że jego koleżanki mówią o sobie wprost, że są "mięsem armatnim".
Pielęgniarka zapytana przez "Wyborczą" o warunki pracy nie ukrywa, że to przedstawicielki jej zawodu są na pierwszej linii frontu. – To my mamy bezpośredni kontakt z pacjentem, również tym zakażonym – wyjaśnia. – Dyspozycje od lekarzy dostajemy teraz przez telefon. Jest jeden odważny, który przychodzi do nas, ubiera się w cały ten rynsztunek i zagląda do pacjentów – opowiada.
Dodajmy, że w wielu placówkach w Polsce brakuje nie tylko materiałów ochronnych, ale także personelu. Tak jest choćby w Wolicy pod Kaliszem, gdzie lekarze zbuntowali się po tym, jak decyzją wojewody placówka została zamieniona w szpital jednoimienny. W internecie zamieszczono ogłoszenie, dotyczące poszukiwanych do pracy pielęgniarek i sanitariuszy.