Pokonałam COVID-19. To powinniście wiedzieć o tej chorobie [LIST CZYTELNICZKI]
List czytelniczki
11 maja 2020, 15:35·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 11 maja 2020, 15:35
"Piszę ten list, żeby pokazać, jak choroba COVID-19 wyglądała z mojej jednostkowej perspektywy. W natłoku dramatycznych relacji w mediach chcę pokazać, że nie każde zakażenie koronawirusem jest wyrokiem. Ale każdy przypadek jest inny. Ja miałam szczęście" – pisze do naTemat czytelniczka, która była zakażona SARS-CoV-2.
Reklama.
Zachorowałam na początku kwietnia. Nie pamiętam dokładnej daty, ale pamiętam ten dzień. Na obiad zjadłam zapiekankę z makaronu, wieczorem ćwiczyłam jogę. Wszystko było w porządku, ale około godziny 22, dosłownie w sekundę, zwaliło mnie z nóg. Dreszcze, wysoka gorączka, ból mięśni. Oprócz tego nudności i biegunka. Pamiętam, że zwalałam winę na połączenie zapiekanki z ćwiczeniami, nie sądziłam, że to początek choroby COVID-19.
Następny dzień pamiętam jak przez mgłę – cały spędziłam w łóżku. Gorączka ustąpiła miejsca stanowi podgorączkowemu, ale byłam tak słaba, że ledwo ruszałam palcem. Nie mogłam nic jeść, ciągle latałam do toalety. Było mi niedobrze, bolał mnie brzuch.
Trzeciego dnia doszedł ból głowy i katar, czwartego – łagodny suchy kaszel. Już wtedy, bombardowana wiadomościami o koronawirusie i zaalarmowana ogólną paniką, wiedziałam, że być może zostałam zakażona. Na szczęście nie musiałam się bać, czy kogoś zakaziłam. Mieszkam sama, pracuję zdalnie, wcześniej wychodziłam tylko do sklepu na większe zakupy.
Zdałam sobie sprawę, że mogłam się zakazić właśnie w Biedronce. Wtedy nie było jeszcze ograniczeń w liczbie klientów, człowiek tłoczył się na człowieku. Był tłum, ścisk, ktoś głośno kaszlał. Pamiętam, że po powrocie do domu, napisałam siostrze żartobliwie, że czuję się, jakbym "złapała koronawirusa". Wykrakałam.
Objawy COVID-19
Mimo że podejrzewałam COVID-19, nie zadzwoniłam do sanepidu, nie poszłam do lekarza. Być może źle zrobiłam, prawda jest jednak taka, że zwyczajnie się bałam. Nie miałam pewności, czy test na koronawirusa mógłby być zrobiony u mnie w mieszkaniu, a nie chciałam jechać do szpitala zakaźnego i czekać w izolatce. Nie czułam się też na tyle źle, żeby alarmować służby medyczne. Przypominało to łagodną grypę, nie chciałam zawracać głowy przemęczonym lekarzom, którzy mają na głowie znacznie cięższe przypadki.
Postanowiłam więc, że zaalarmuję służby, dopiero gdy dostanę silnych duszności (do tej pory ich nie miałam) i gdy mój stan się pogorszy. Oczywiście liczyłam na to, że tak się nie stanie. Nie ukrywam, że się bałam. Mam niską odporność, często choruję. Bałam się, że mój słabiutki stan odpornościowy, atakowany antybiotykami kilka razy w roku, po prostu nie da sobie rady.
Siedziałam w domu, nigdzie nie wychodziłam, a raz w tygodniu moja siostra zostawiała mi zakupy pod drzwiami mieszkania. Rodzina wiedziała o mojej chorobie, więc byliśmy ostrożni. Nie miałam z nikim kontaktu, jedynie zamówieni wcześniej kurierzy zostawiali mi paczki pod drzwiami (prosiłam o taką opcję podczas zamówienia).
Każdego dnia albo dochodził nowy objaw, albo któryś znikał, każdy dzień był zupełnie inny. Dwa pierwsze dni były najcięższe, potem nie miałam już gorączki. Kaszel był łagodny, lało mi się z nosa, bolała mnie głowa i mięśnie od czubka głowy po palce u stóp. Ból gardła była najbardziej uciążliwy, ledwo przełykałam wodę. Byłam słaba, zdezorientowana. Prawie nie jadłam, bo w moim przypadku najbardziej uciążliwymi objawami były nudności i biegunka. Na szczęście nie wymiotowałam.
W drugim tygodniu, wieczorem, nagle dostałam, duszności. Miałam kłopoty z oddychaniem, nie mogłam złapać oddechu. Wtedy się przestraszyłam. Leżałam w łóżku z telefonem w ręku, gotowa zadzwonić na pogotowie i powiedzieć o moich objawach i podejrzeniach. W końcu oddech się unormował, trwało to ponad godzinę. Zasnęłam, rano było już dobrze. Rodzinie o dusznościach nie mówiłam, potem gdy się przyznałam, mama powiedziała: "Dobrze, że mi nie mówiłaś, umarłabym ze strachu, codziennie się o ciebie modliłam".
Kwarantanna
Leczyłam się sama w domu, mój przebieg choroby na szczęście na to pozwolił. Na COVID-19 nie ma lekarstwa, brałam więc leki na poszczególne objawy. Łykałam Paracetamol, gdy ból głowy i mięśni nie pozwalał mi pracować zdalnie, piłam syrop na kaszel, ssałam tabletki na gardło, miałam też lekarstwa na nudności. Oprócz tego piłam bardzo dużo płynów i wietrzyłam często mieszkanie.
Po dwóch tygodniach mój stan zaczął się poprawiać. Właśnie wtedy, dokładnie po 14-15 dniach, ustąpiły biegunki i nudności. Wtedy automatycznie poczułam się lepiej. Wciąż pokasływałam i bolało mnie gardło, byłam osłabiona. Ale czułam, że choroba odchodzi. Postanowiłam, że nie wyjdę z mieszkania jeszcze przez 2, 3 tygodnie.
Po tych dwóch tygodniach dostałam też dziwnego zastrzyku energii. Rozsadzało mnie, nie mogłam już leżeć w łóżku. Sprzątałam, myłam okna w ciepły dzień, układałam w szafie, zrobiłam generalne wiosenne porządki. Zrobiłam to, czego nie chciało mi się robić miesiącami. Nigdy wcześniej po chorobie nie czułam takiego nadmiaru energii. Czy ma to związek z COVID-19? Osobiście czułam, że tak, ale nie jestem lekarzem.
Spędziłam sama Wielkanoc, mimo że miałam rodzinę w Warszawie. Przyjaciele się dziwili, myśleli, że jestem nadgorliwa z powodu strachu przed koronawirusem. Tylko dwie osoby, oprócz rodziców i rodzeństwa, wiedziały o mojej chorobie. Nie chciałam nikogo martwić. Kiedy potem powiedziałam przyjaciołom byli dość zszokowani. Koleżanka była pod wrażeniem, że dałam radę zupełnie sama i nie wpadłam w panikę, inna była zła, że nie poprosiłam o pomoc.
Test na przeciwciała
Po pięciu tygodniach czułam się zdrowa, objawy ustąpiły. I tu pojawił się problem. Nie miałam testu z sanepidu. Mimo że byłam pewna, że to był COVID-19, nie miałam przecież pewności. Nie wiedziałam, kiedy mogę wyjść z domu i odwiedzić rodzinę, a nie chciałam ryzykować. Postanowiłam zrobić prywatnie test na przeciwciała w jednej ze znanych sieci klinik w Polsce. Koszt: więcej niż 100 zł, mniej niż 200.
Klinika była 10 minut od mojego domu. Założyłam maseczkę i rękawiczki, unikałam ludzi na chodniku. Na miejscu, ustawiono budkę, aby ludzie z podejrzeniem koronawirusa nie wchodzili do środka. Przede mną były dwie osoby. Gdy zapisywałam się telefonicznie, wiele terminów było zajętych – prywatne testy na przeciwciała, które pozwalały stwierdzić, czy ktoś został zakażony i przeszedł COVID-19 bezobjawowo lub łagodnie, były coraz popularniejsze.
Gdy nadeszła moja kolej, podeszłam do szklanej szyby, zza która stały dwie panie w ochronnych skafandrach. Podpisałam papiery, włożyłam dłoń przez mały otwór i pobrano mi krew z palca. Kropla krwi wylądowała na kasetce, dodano odczynnik. Gotowe. Po 30 minutach, gdy byłam już w mieszkaniu, dostałam wyniki SMS-em. "IgM (dodatni) i IgG (dodatni)'", co oznacza świeże lub przebyte zakażenie. Miałam rację.
Testy na koronawirusa w sanepidzie
Klinika poinformowała sanepid, również ja postanowiłam do niego zadzwonić. Dlaczego dopiero teraz? Mimo że choroba w większości przypadków trwała 5-6 tygodni, a ja czułam się zdrowa, wciąż nie miałam pewności, czy nie zakażałam. Dodzwoniłam się do lokalnego sanepidu, miła pani przeprowadziła ze mną wywiad na temat choroby i powiedziała, żeby czekać na wiadomość. Obiecała, że zrobiony mi zostanie test, który wskaże, czy jestem wyzdrowiała.
Czekałam tydzień. Piątego dnia zadzwoniłam. Gdy w końcu się dodzwoniłam, dowiedziałam się, że... nie ma mnie w systemie. Ponownie opowiedziałam o chorobie i teście, inna pracownica sanepidu powiedziała, że nie ma możliwości zrobienia mi testu, jeśli nie zgłosiłam się na początku choroby. Zostałam sama z problemem.
Dzięki znajomościom udało mi się załatwić test na COVID-19 prywatnie i to po znacznie niższej cenie. Nie miałam innego wyjścia. Test był negatywny, byłam zdrowa.
Tego samego dnia wieczorem, znowu zadzwoniono do mnie z sanepidu. Kolejna pani dopytywała o moją chorobę. Usłyszałam, że skoro zrobiono mi prywatnie testy, nie będę w oficjalnych statystykach, co oznacza, że te są znacznie zaniżone – takich ludzi jak ja są setki. Dodała, że po 6 tygodniach już na pewno jestem zdrowa i mogę wychodzić. Tyle od polskiego sanepidu.
Życie po COVID-19
W ostatni weekend pojechałam do domu, byłam już też w lokalnym sklepie, chociaż wolę robić zakupy przez internet. Nie wiem, czy raz przebyta choroba, daje mi większą odporność na kolejne zakażenie, dmucham na zimne. Widzę, jak łatwo się zakazić i promuję akcję "zostań w domu". Unikajmy ludzi, uważajmy.
Ja miałam szczęście. Olbrzymie szczęście. Przeszłam COVID-19 jak łagodną grypę. Obyło się bez szpitala, OIOM-u, respiratorów. Bez sanepidu. Ale to nie jest zwykła grypa. Mimo łagodnych objawów nigdy wcześniej się tak nie czułam, czego nie potrafię dobrze wytłumaczyć. Często choruję, ale to było specyficzne doświadczenie, inne niż wszystkie. Od razu wiedziałam, że to musi być coś innego, niż grypa czy przeziębienie. Po prostu to czułam.
Czy żałuję, że nie zrobiłam testu na początku choroby? Po moich ostatnich przejściach z sanepidem i relacjach ludzi, którzy czekali na testy 2 tygodnie, wcale nie żałuję. Ale ja mogłam sobie na to pozwolić. Mieszkałam sama, nie musiałam wychodzić. Mój stan nie wymagał hospitalizacji. Ale nie każdy będzie miał tyle szczęścia, co ja. Nie każdy nie będzie miał powikłań, nie każdy mieszka sam i pracuje zdalnie.
Piszę ten list, żeby pokazać, jak choroba COVID-19 wyglądała z mojej jednostkowej perspektywy. W natłoku dramatycznych relacji w mediach chcę pokazać, że nie każde zakażenie koronawirusem jest wyrokiem. Ale każdy przypadek jest inny. Dlatego bądźcie czujni i reagujcie z głową. Uważajcie, nie bagatelizujcie ciężkich, alarmujących objawów, nie bójcie się lekarzy. Bo ja miałam szczęście, wy nie musicie go mieć.