Maciej Stuhr jako przerażający zabójca? Tego do tej pory nie grali! Porozmawiajmy o długim wypatrywaniu roli szwarccharakteru, które zakończyło się występem w serialu "Szadź" oraz tym, na ile grzecznym dzieckiem był ów artysta. Przy okazji ocenimy stan polskiego dziennikarstwa i dowiemy się, czy Kazik Staszewski może zastąpić p. Macieja na polu komentowania naszej rzeczywistości politycznej oraz jakie są największe plusy pandemii koronawirusa.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Potworze! Z pozoru: kochający mąż i dobry ojciec, lecz przecież pod tą maską kryje się zimnokrwista bestia, zabijająca młode dziewczęta.
No właśnie, wcieliłem się w zło absolutne, przebrane za niezwykle sympatycznego, elokwentnego mężczyznę. Nareszcie! Ta rola jest wspaniałą przygodą i naprawdę wielkim wyzwaniem aktorskim; czymś, na co czekałem naprawdę długo. Wiele lat wypatrywałem reżysera, który wykaże się odwagą i da mi szansę na stworzenie takiej kreacji. Słysząc, że wszystko wyszło naprawdę przekonująco, cieszę się niezmiernie.
Bierze pan pod uwagę reakcje osób, które mylą aktorów z postaciami filmowymi albo serialowymi? Dziś mogą być w szoku, przecież do tej pory Maciej Stuhr był człowiekiem miłym, sympatycznym i dobrym...
Poniekąd rozumiem takie zachowania. Nawet ja – nazwijmy to: zawodowiec – czasami ulegam tej iluzji. Przecież gdybym poszedł do warzywniaka i zobaczył, jak Rowan Atkinson kupuje pięć kilo cebuli, to chyba umarłbym ze śmiechu. Automatycznie utożsamiłbym tego aktora z tym, co zagrał.
To, że ludzie postrzegają mnie przez pryzmat ról, które zagrałem, zazwyczaj jest zabawne i fajne. Choć czasami reakcje mogą być też denerwujące i uciążliwe. Tak było po premierze filmu "Pokłosie", jednego z tych dzieł, po których aktor nosi na sobie brzemię tematu.
Jednak w przypadku "Szadzi" nie spodziewam się równie ostrych zachowań ze strony publiczności. Przecież mamy do czynienia z kinem rozrywkowym, choć eksplorującym najciemniejsze zakamarki natury ludzkiej. Nazwijmy to lekkim noir.
Dlaczego aż tak długo musiał pan czekać na możliwość przeobrażenia się w czarny charakter?
Cóż, ten zawód jest bardzo mocno związany z naszą fizycznością; z tym, jakie emocje wywołuje nasza facjata. Większość reżyserów woli stawiać na sprawdzone patenty, nie chce przesadzać z ryzykiem. Znów wrócę do "Pokłosia": pamiętam, jak świętej pamięci mistrz Andrzej Wajda powiedział w programie "Kropka nad i", że nikt o zdrowych zmysłach – poza Władysławem Pasikowskim – nie obsadziłby Macieja Stuhra w roli chłopa małorolnego.
Tak więc są artyści, którym ze względu na warunki fizyczne nader chętnie powierza się role "złe", choć prywatnie to osoby o gołębich sercach. Świetnym przykładem jest tutaj mój wspaniały kolega Mirek Zbrojewicz. Ciepły, serdeczny człowiek, a jednak reżyserzy zazwyczaj widzą go w rolach facetów twardych i bezwzględnych.
Ja trafiłem do szufladki zupełnie innej i przez wszystkie te lata pozostawało mi wyglądać tęsknym wzrokiem propozycji, która pozwoliłaby odczarować wizerunek "fajnego chłopaka". Moja wyobraźnia dryfowała często w stronę możliwości zagrania postaci negatywnej, bo wydawało mi się, że mam w zanadrzu parę środków wyrazu, którymi mógłbym zaskoczyć widza.
Zaznaczmy: wcielając się tę rolę, używa pan naprawdę niewielu środków...
Dokładnie o to chodziło. Długo śniłem o roli, w której nie będę musiał grać... niemal wcale. Wie pan, zaledwie jakieś tam spojrzenie albo przymknięcie oczu i właściwie tyle. Taki minimalizm to naprawdę niełatwa sztuka, bo mając do dyspozycji niewiele narzędzi, trzeba operować nimi w sposób naprawdę świadomy i precyzyjny.
Zgodnie z tym, co mówię swoim studentom: jeżeli czegoś nie pokażemy, zmusimy widza do pewnych domysłów. No i w efekcie trafimy do niego znacznie skuteczniej, niż podając wszystko jak na tacy. Wielu aktorów wychodzi z błędnego założenia, że im więcej, tym lepiej.
Takie samo podejście reprezentuje też całe mnóstwo reżyserów; wręcz zmuszają osoby występujące przed kamerą do jak najwyraźniejszego odgrywania pewnych stanów, do przesadnego reagowania na sytuacje, w których znalazły się ich postaci.
A przecież w prawdziwym życiu wszystko wygląda zgoła inaczej. Pewne rzeczy przeżywamy wewnętrznie, gdy człowiek się boi, to za wszelką cenę stara się zamaskować emocje. Natomiast w złym aktorstwie sprawa jest prosta: chcesz pokazać strach? Zacznij się trząść jak idiota.
Skrzywienie osobowości serialowego Piotra Wolnickiego – jak przystało na psychopatę – ma swe źródła w dzieciństwie. Proszę powiedzieć, czy jako mały chłopiec miał pan idoli, literackich bądź filmowych, będących postaciami niecnymi?
To świetne pytanie, bo przechodzimy tutaj do niesamowicie wręcz fascynującego wątku fascynacji złem, zawsze tak bliskiego ludzkiej naturze. W tym momencie przypomina mi się ktoś, kogo zobaczyłem po raz pierwszy jako nastolatek, czyli Hannibal Lecter z "Milczenia owiec".
Mówimy o roli kompletnej i absolutnie przerażającej właśnie dlatego, że do jej zbudowania użyto tak niewielu środków. Minimalizm aktorski w najlepszym wydaniu, dzięki któremu sir Anthony Hopkins ukształtował wyobraźnię całego naszego pokolenia Nie ukrywam, że grając Piotra Wolnickiego, wzorowałem się właśnie na tym wybitnym Brytyjczyku.
Co istotne, zło we wspominanym filmie zostało podane w sposób nieoczywisty: fascynujący, elegancki i na pierwszy rzut oka mało straszny, a co za tym idzie, najbardziej niebezpieczny. Dlatego gdybym miał do obsadzenia rolę samego Szatana, nie wybrałbym aktora o aparycji ewidentnie przerażającej, lecz postawiłbym na kogoś superatrakcyjnego.
Wszystko to kojarzy mi się z pewną sytuacją sprzed wielu lat – pojechałem na festiwal w Opolu, gdzie po jednym z koncertów trafiłem na bankiet. Pojawił się na nim pewien muzyk, wybitny gitarzysta i lider jednego z najbardziej legendarnych polskich zespołów rockowych. Gdy tylko wszedł na salę, z miejsca roztoczył wokół siebie niesamowitą, wręcz trudną do opisania aurę.
Było to połączenie humoru, wigoru, siły oraz tej energii, która sprawia, że człowiekowi wydaje się, iż obcuje z kimś bardzo niebezpiecznym. W pewnym momencie wyłożył na stół narkotyki. Zrobił to nonszalancko, w stylu iście filmowym. Z jednej strony byłem zszokowany i przerażony, bo do tej pory nie miałem styczności z takimi używkami, nie widziałem podobnych rzeczy na żywo.
Lecz jednocześnie artysta ów sprawiał wrażenie osoby, która – pomimo moich absolutnie heteroseksualnych preferencji – jest nieprawdopodobnie piękna, intrygująca i pociągająca erotycznie. Pomyślałem: to ktoś, kto może z łatwością namówić innych do wskoczenia za nim w ogień. To właśnie rodzaj zła, które usypia naszą czujność, a więc najłatwiej się w nim zatracić.
Z uporem maniaka wracając do czasów pańskiego dzieciństwa – czy zawsze był pan chłopcem miłym i grzecznym, czy ma na koncie czyny równie odstręczające, co wyrywanie nóżek owadom, dmuchanie żab albo wkładanie głów innych dzieci do muszli klozetowej?
Zasadniczo należałem do dzieci wręcz nudnawych w swojej grzeczności. Jednak, umówmy się, każdy chłopiec jest niewolnikiem swojej płci, tak więc mam na koncie kilka psot. Pamiętam, że już w pierwszej klasie szkoły podstawowej obniżono mi notę z zachowania. Powód: współuczestnictwo w przywłaszczeniu mienia.
Okoliczności zajścia: kolega Staszek namówił mnie do kradzieży zestawu kredek koledze Sebastianowi, rzekomo w charakterze rewanżu. Zostało we mnie wykształcone przeświadczenie, iż "odkradzenie" owych kredek będzie aktem sprawiedliwości.
Po przeprowadzeniu tej mrożącej krew w żyłach akcji ukryliśmy "dowód zbrodni" w dziupli jednego z drzew rosnących w krakowskim parku Jordana. Później sprawa się rypła, przestępstwo wyszło na jaw, za co przyszło mi ponieść konsekwencje.
Odkrywamy właśnie naprawdę mroczną część natury Macieja Stuhra. Zapytam więc o to, czy zdarzyło się panu dać komuś w tzw. pysk?
"Od zawsze" brzydzę się przemocą fizyczną. Wychodzę z założenia, że warto rozmawiać, gdyż elementem człowieczeństwa nie jest siła naszych mięśni, lecz intelektu i argumentów, którymi dysponujemy.
Chociaż dożyliśmy czasów tak parszywych i okropnych, że łapię się na myśleniu w sposób zupełnie inny: a może lepiej byłoby dać sobie z adwersarzem po razie i w ten sposób oczyścić atmosferę, zamiast obrzucać się w kółko inwektywami, opluwać jadem i wylewać na siebie werbalne pomyje?
Oczywiście wszystko to jest wyłącznie teoretyzowaniem. Ot, garść luźnych przemyśleń. Nigdy nikogo nie uderzyłem i sam nie oberwałem. Mam nadzieję, że nigdy się to nie zmieni. Zwłaszcza teraz, gdy przestałem komentować rzeczywistość, która to aktywność prowadziła do niepokojących gróźb.
No tak, odwaga ma pewne granice, po ich przekroczeniu sprawą nadrzędną staje się lęk o zdrowie i życie, następuje "odrzut polityczny"...
Widzi pan, jestem człowiekiem, który nie może myśleć wyłącznie o sobie, przecież mam rodzinę, tak więc muszę myśleć o jej bezpieczeństwie. Dlatego rozumiem i szanuję obawy żony, czyli osoby, która stąpa po ziemi znacznie twardziej ode mnie. Choć zasadniczo jest osobą, która niesamowicie kocha ludzi, to potrafi też dostrzegać zagrożenia, których ja nie zauważam.
Choć oczywiście mam świadomość tego, że wokół dzieją się rzeczy wręcz nieprawdopodobne... Gdy rok temu kręciłem z Jankiem Komasą film "Sala samobójców. Hejter", wydawało nam się, że tworzymy coś z gatunku political fiction.
Premiera odbyła się już po zabójstwie prezydenta Pawła Adamowicza; idąc na nią, nie mogłem uwierzyć, że w świecie realnym doszło do rzeczy podobnych do tych, które zawarł w scenariuszu Mateusz Pacewicz.
Tak więc gdy niedawno zabroniła mi wypowiadania się na pewne tematy, przyjąłem to do wiadomości. Zresztą ludzie i tak wiedzą, co myślę, jakie są moje przekonania i co mnie boli. Mówiłem o tym wystarczająco długo i często, nie owijając w bawełnę.
Być może żona pozwoli mi od czasu do czasu zabrać głos, jednak zasadniczo plan wygląda następująco: zamykam się w sobie, wyciszam i kontempluję święty spokój, jaki daje kwarantanna.
Przy okazji daję pole do wykazania się innym artystom, którzy do tej pory milczeli. Przecież to bez sensu, żeby liderami protestu przeciwko władzy były nieustannie te same dwie albo trzy osoby. Przekazuję pałeczkę dalej.
Pamiętam, że rok albo dwa temu czytałem pewną rozmowę z Kazikiem Staszewskim, który zdenerwował mnie wypowiedziami utrzymanymi w następującym tonie: w sumie w Polsce nie jest aż tak źle, nie ma co oburzać się przesadnie na sytuację w naszym kraju. Taka symetrystyczna postawa, głosząca, że bagno jest i z prawej, i z lewej strony, więc co za różnica...
Dziś słucham nowej piosenki Kazika i cóż się okazuje? Artysta wkurzył się naprawdę mocno i nagrał fantastyczny kawałek, w którym ewidentnie daje do zrozumienia, kto jego zdaniem psuje nasz kraj. A więc tym bardziej mogę już sobie pomilczeć, a pan Staszewski niechaj nam śpiewa.
Czy strach o zdrowie i życie może wykastrować poczucie humoru? Czy Polacy, którzy mają przecież ogromne doświadczenie sypaniu żartami, za które można ponieść karę, zaczną wprowadzać autocenzurę?
Nie sądzę. Po pierwsze: artyści to osoby dość specyficzne. Jeżeli powie im pan, że nie mogą czegoś robić, zabiorą się za to jeszcze chętniej. Ot, taka przypadłość, która bywa irytująca, lecz zarazem jest zbawcza.
Sprawa druga: im straszniejsze czasy, im więcej rzeczy złych dzieje się wokół, tym więcej humor ma do roboty. Przecież – pamiętam to ze studiów psychologicznych – ludzkość wymyśliła żart m. in. po to, aby radzić sobie z tematami bolesnymi.
Stąd tak wiele dowcipów o śmierci, chorobach i zdradach małżeńskich. Humor pozwala przetrawić wiele rzeczy, oswoić się z nimi, odelżyć tematy naprawdę ciężkie. Pamiętajmy, że wiele żartów dotyczących obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu powstało właśnie tam, na miejscu. Więźniowie musieli jakoś radzić sobie z przerażającą sytuacją, tak więc probowali ją odczarować przy pomocy śmiechu.
Być może kolejne pytanie będzie strzałem w stopę, ale proszę powiedzieć, czy ma pan żal do dziennikarzy? Przecież za pańskimi problemami nierzadko stało wyrywanie wypowiedzi z kontekstu, efekt tak powszechnego dziś clickbaitowania, pędu za jak największą ilością odsłon.
Szkoda mi energii na takie żale. Zwłaszcza, że nie lubię generalizowania i wrzucania całego środowiska dziennikarskiego do jednego worka. Z przedstawicielami pańskiego zawodu jest dokładnie tak samo, jak z aktorami: można wśród nich znaleźć postaci skrajnie różne.
Tak więc są i dziennikarze mądrzy, i głupi. Obok tych, którzy cenią prawdę, działają osoby uprawiające jakieś wyrachowane gierki, realizując ślepo politykę swoich wydawnictw. Są też dziennikarze radykalni, którym wydaje się, że są na wojnie. Podkreślmy uczciwie, że te postaci można znaleźć i po lewej, i po prawej stronie mediów.
To właśnie takie osoby przyczyniły się do tego, że Polska przypomina linię frontu. Wszystko jest zerojedynkowe, nie można być pośrodku, liczą się wyłącznie dwie skrajności. Właśnie przypomniała mi się znajoma prawniczka, osoba naprawdę fajna i mądra, która postanowiła wziąć udział w kampanii prezydenta Dudy.
Z zaciekawieniem i niesmakiem obserwowałem to, co nastąpiło później, czyli zmasowaną nagonkę. Opozycyjna część mediów zaczęła krytykować ją w sposób niesamowicie wręcz agresywny i wyciągać jakieś brudy sprzed lat. No a przecież jeżeli będziemy kopać odpowiednio głęboko, możemy zniszczyć każdego człowieka.
Powiedzmy tak: gdy obserwuję świat, przeraża mnie coraz więcej rzeczy, lecz zarazem jestem optymistą; umiarkowanym, lecz optymistą. Wierzę, że wszystko zacznie zmierzać w kierunku dobrym a pewne podziały znikną. Kiedy to nastąpi?
Nie wiem. Może dopiero wtedy, gdy mój syn będzie w moim wieku. Może za pięć lat. A może już za parę miesięcy, gdy pandemia koronawirusa dokona nie tylko spustoszeń, lecz i pewnych przeobrażeń w naszych głowach.
Rozmowę z optymistą wypadałoby zakończyć w duchu pozytywnym. Tak więc proszę powiedzieć, czy w obecnej są jeszcze jakieś plusy? Pomijając to, że dziś łatwiej może pan wykręcać się od czegoś, czego bardzo nie lubi, czyli spotkań z dziennikarzami...
Mogę uaktywniać się w zupełnie nowych dziedzinach – na przykład dziś kopałem rów melioracyjny, mój panie. Natomiast jeżeli miałbym odnieść się do tego poważniej, to – wiem, odpowiedź może zabrzmieć trywialnie i banalnie – sytuacja, w której się znaleźliśmy, dała możliwość zbliżenia się do ludzi, którzy są dla nas naprawdę ważni.
Wcześniej, z racji moich licznych rozjazdów, najbliżsi bardzo często byli daleko... Tak więc ostatnie trzy miesiące traktuję jako prawdziwe błogosławieństwo. Mam czas na powygłupianie się z dziećmi i przyjrzenie się etapowi życia, na którym się znalazły.
Mogę porozmawiać i poprzytulać się z żoną; na spokojnie, nie w biegu. Tak więc, jeżeli opatrzność pozwoli nam pozostać przy zdrowiu, zapamiętam tę pandemię do końca życia jako czas trudny, lecz zarazem niesamowicie wręcz piękny.