"Nie ma na takie propagandowe akcje zgody", tak o akcji świeckich katolików, inicjatywy "Zranieni w Kościele" napisano w "Naszym Dzienniku". Ta akcja to rozwieszenie w parafiach plakatów, na których znajdują się informacje, z których skorzystać mogą osoby dotknięte przemocą seksualną w Kościele. O pomyśle i o reakcjach na niego mówi w rozmowie z naTemat Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny katolickiego pismo "Więź" i współtwórca "Zranionych w Kościele": – Istnieją w polskim Kościele środowiska dla których ten głos jest ważniejszy niż głos prymasa Polski.
Przygotowywaliśmy tę akcję plakatową od dawna. Nasze przedsięwzięcie, czyli wsparcie osób pokrzywdzonych, jest inicjatywą społeczną świeckich katolików. Mieliśmy w pewnym momencie poczucie, że wykorzystaliśmy wszystkie dostępne nam możliwości dotarcia do miejsc, w których są osoby potencjalnie potrzebujące naszej pomocy. Chodzi o dotarcie z informacją na ten temat do środowisk, do których dotrzeć nie mogliśmy przez media czy drogą internetową.
Dlatego też stwierdziliśmy, że warto przekazać nasze plakaty do parafii. Pomysł ten spotkał się z akceptacją prymasa Polski, abp. Wojciecha Polaka. W połowie marca miało odbyć się spotkanie przedstawicieli Inicjatywy "Zranieni w Kościele" z Konferencją Episkopatu Polski, żeby przedstawić projekt i nasze działania. Do spotkania nie doszło, bo były to pierwsze dni wprowadzonej izolacji. Została też ograniczona liczba osób biorących udział w nabożeństwach, więc poczekaliśmy też z wysyłką plakatów.
Wróciliśmy do tego pomysłu obecnie. 12 maja br. prymas Polski, jako delegat Konferencji Episkopatu Polski ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży, wysłał list do biskupów diecezjalnych, zapowiadając tę akcję. Do większości diecezji plakaty trafiły 15 maja.
Trzeba natomiast wyjaśnić pewną kwestię. Nie jest tak, że prymas jest zwierzchnikiem wszystkich polskich biskupów, tytuł prymasa jest tytułem honorowym. Również przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski nie jest zwierzchnikiem wszystkich biskupów. Kościół funkcjonuje w sposób o wiele bardziej zdecentralizowany niż to się wielu osobom wydaje.
W związku z tym list prymasa jest apelem, prośbą do proboszczów, żeby te plakaty wieszali. Natomiast nie może on im niczego nakazać. Nie było też żadnego ogólnopolskiego kościelnego zarządzenia, że te plakaty mają wisieć w parafiach w określoną niedzielę.
Są diecezje, które odmówiły?
W związku z tym są bardzo różne sytuacje. My tego procesu nie monitorujemy. Jako inicjatywa społeczna nie mamy narzędzi, żeby sprawdzać i weryfikować, gdzie co i jak. Zajmujemy się pomocą konkretnym ludziom. Jednak z sygnałów, które do nas docierają, również dzięki mediom, wiemy, że sytuacje są bardzo różne.
Są diecezje, w których plakaty zawisły już na niedzielę 17 maja. Są miejsca, w których plakaty jeszcze nie zawisły, bo dane diecezje postanowiły rozesłać je do parafii w późniejszym terminie. Jest też jeden przypadek – o czym w poniedziałek informowały "Fakty" TVN, stąd czerpię wiedzę na ten temat – archidiecezji częstochowskiej, która powiedziała, że nie będzie tych plakatów rozsyłać, bo ma swój pomysł dający "znacznie szerszą i lepszą ofertę pomocy" osobom pokrzywdzonym. Jaki to pomysł ma diecezja częstochowska, nie potrafię powiedzieć.
Jest pan rozczarowany taką postawą?
Nie. Zajmuję się tą tematyką od 20 lat i już od tak wielu ścian się odbijałem, że jestem realistą w ocenie sytuacji. Mam też świadomość, że będzie gdzieniegdzie opór, skoro "Nasz Dziennik" dał sygnał swoim zwolennikom, że ta akcja jest wymierzona w Kościół i prowadzi do jego destrukcji. A niestety istnieją w polskim Kościele środowiska, dla których ten głos jest ważniejszy niż głos prymasa Polski.
Jest to bardzo smutna konstatacja. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jak silna jest ta grupa. Więcej będzie można o tym powiedzieć za kilka tygodni, patrząc na owoce tej kampanii.
Jak "Nasz Dziennik" skrytykował akcję?
"Nasz dziennik" protestował w wydaniu sobotnim i w poniedziałkowym. W sobotę był tekst Sławomira Jagodzińskiego z tezą, że jest to akcja tzw. otwartych katolików, która jest druzgocąca dla Kościoła, Jego zdaniem, chodzi o poszukiwanie na siłę ofiar przestępstw wobec małoletnich, co ma "posmak totalitarnych metod działania". W poniedziałek podobne tezy były powtórzone w dużej rozmowie z prof. Grzegorzem Kucharczykiem z poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza.
Czy w którymś z tekstów pojawiła się informacja, że prymas Polski zachęca do włączenia się do akcji?
W żadnym z tych tekstów "Naszego Dziennika" nie było ani słowa o tym, że Prymas wystosował w tej sprawie specjalny list do księży proboszczów, zachęcający ich do wywieszenia plakatów oraz poinformowania wiernych o tej inicjatywie w ogłoszeniach parafialnych, na parafialnych stronach internetowych i w mediach społecznościowych.
Inicjatywa "Zranieni w Kościele" powstała w ubiegłym roku. Co to właściwie takiego?
Wyjaśnię najpierw, że tematem nadużyć seksualnych w Kościele zajmuję się od 20 lat, zarówno w sensie publicystycznym, jak i w swojej działalności społecznej. Jestem redaktorem "Więzi", jedynego pisma katolickiego, które w 2001 roku pisało o problemie pedofilii w Tylawie, w archidiecezji przemyskiej. Od tego czasu jesteśmy w bliskim kontakcie z różnymi osobami pokrzywdzonymi.
Zajmując się tym zagadnieniem i dziennikarsko, i społecznie, stwierdziliśmy jesienią 2018 roku, że trzeba nadać temu działaniu pewne ramy. I akurat przyjaciele z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej wyszli z inicjatywą, że skoro oficjalne struktury kościelne nie są w stanie stworzyć telefonu zaufania dla osób skrzywdzonych przez księży – a we wszystkich krajach coś takiego powstawało – to może zrobimy to sami... I zrobiliśmy.
Przyłączyła się do tego jeszcze Fundacja Pomocy Psychologicznej "Pracownia Dialogu” z gronem swych profesjonalnych specjalistów. Zebraliśmy wokół Inicjatywy "Zranieni w Kościele" grupę prawników, terapeutów, psychologów, duszpasterzy.
Jak działacie?
W każdy wtorek między 19 a 22 dyżurujemy przy bezpłatnym numerze telefonu 800 280 900. Dzwoniące do nas osoby zachęcamy do nawiązania osobistego kontaktu ze specjalistami. Wszystko zależy od tego, czego dana osoba potrzebuje, bo każdy przypadek jest inny i każda osoba jest na innym etapie radzenia sobie z problemem.
Jeśli ktoś zechce przekroczyć barierę anonimowości, bo to jest podstawowa sprawa, to znajdujemy terapeutów, prawników czy duszpasterzy w pobliżu miejsca zamieszkania tej osoby. Pomagamy ze zgłoszeniem sprawy organom ścigania, czy także instytucjom kościelnym, jeśli taka jest wola pokrzywdzonych.
Bywa, że trwa to długo. Jeden z pierwszych telefonów do nas w ubiegłym roku był taki, że intensywnie zachęcaliśmy kobietę do terapii, którą ona rzeczywiście podjęła. Zadzwoniła do nas po pół roku i powiedziała, że teraz dojrzała do zgłoszenia sprawy w prokuraturze.
Warto tu wspomnieć, że opinie facebookowych komentatorów, którym się wydaje, że wiedzą lepiej, są często bardzo uproszczone. Uważają na przykład, że zgłoszenia do prokuratury powinny być zawsze wykonywane natychmiast. Problem praktyczny polega zaś na tym, że dana osoba musi dojrzeć do gotowości opowiedzenia o swojej krzywdzie. Osoba, która uświadamia sobie, jakie jest źródło jej problemów, potrzebuje pewnego czasu, aby móc dane kroki podjąć, nie przeżywając wtórnej wiktymizacji.
Postanowili państwo wziąć sprawy w swoje ręce, bo instytucja kościoła zawiodła?
Tak, od samego początku naszej aktywności mówimy, że Inicjatywa "Zranieni w Kościele" wzięła się z tego, ze postanowiliśmy przekuć narzekanie w działanie.
Tworzenie takich telefonów wsparcia dla osób pokrzywdzonych jest standardowym działaniem w wielu krajach i należy do kroków podejmowanych przez instytucje kościelne. W Polsce też mówiło się o takiej potrzebie, były nawet podjęte pewne przygotowania. Jednak jednym z powodów, dla których wewnątrz Episkopatu Polski w końcu zrezygnowano z takiej inicjatywy, była zmiana polskiego prawa.
Od lipca 2017 r. wprowadzono obowiązek prawny zgłaszania przestępstwa seksualnego wobec dzieci i młodzieży, jeśli ktoś się o nim dowiedział. I tym właśnie podobno biskupi byli przestraszeni. Uważali, że nakładają taki trudny obowiązek na osoby, które odbierałyby te telefony. Problem wydawał się im nie do przeskoczenia…
My natomiast uznaliśmy, że problem jest do przeskoczenia. Trzeba tylko po analizach z prawnikami ustalić, kiedy taki obowiązek powstaje, a kiedy anonimowy telefon takiej wiedzy nie daje.
Tworząc telefon wsparcia 800 280 900, skorzystaliśmy z doświadczenia różnych instytucji, które zajmowały się kwestią pomocy osobom pokrzywdzonym w dzieciństwie czy w wieku młodzieńczym. Mowa m.in. o Centrum Ochrony Dziecka i Fundacji Stop Przedawnieniu. Blisko współpracujemy także z Fundacją Dajemy Dzieciom Siłę, która od lat prowadzi znakomity telefon zaufania dla dzieci i młodzieży. Od nich nauczyliśmy się podstawowych zasad, jak to powinno funkcjonować.
Czy często zderzacie się państwo z zarzutami, że jednak uderzacie w Kościół? Nie mam na myśli duchownych, ale ataki części wiernych.
One się pojawiają. Jednak bardzo dobrze znamy ten temat i zdajemy sobie sprawę z wypowiedzi Kościoła w tej kwestii. Wielokrotnie w dokumentach kościelnych, papieskich, ale i polskich, pojawiało się podziękowanie osobom pokrzywdzonym, które miały odwagę podzielenia się swoją traumą. Pomagają one bowiem w ten sposób w dojściu do prawdy i w przywróceniu naruszonego porządku świata.
Po pierwszym roku działalności przygotowaliśmy obszerny dokument z kilkunastoma punktami, rekomendacjami dla władz kościelnych. Między innymi pada tam zdanie, że z punktu widzenia osób pokrzywdzonych mówienie o sprawie i ujawnianie jej nie jest aktem zemsty, lecz aktem dążenia do przywrócenia ładu moralnego i sprawiedliwości. Poza tym jest to ochrona innych osób. Najczęściej od osób, które się do nas zgłaszają, słyszymy – o ile sprawca żyje – "Bo ja nie wiem, gdzie on teraz jest i nie wiem, czy nie skrzywdzi kogoś innego".
Zwróciłbym w tym kontekście uwagę na bardzo ważne zdania, jakie pojawiły się w oświadczeniu prymasa Polski po tym, jak po emisji "Zabawy w chowanego" pojawiła się sprawa bp. Janiaka: "Dziękuję osobom pokrzywdzonym, które decydują się opowiedzieć o doznanej krzywdzie. Apeluję, aby każdy, kto posiada wiedzę o wykorzystaniu seksualnym osoby małoletniej, pamiętał, że jest zobowiązany w sumieniu – i przepisami prawa – do złożenia zawiadomienia. Proszę księży, siostry zakonne, rodziców i wychowawców o to, by nie kierowali się fałszywą logiką troski o Kościół, skutkującą ukrywaniem sprawców przestępstw seksualnych". Właśnie ukrywanie jest fałszywą troską, działaniem niechrześcijańskim.
Pan osobiście też spotyka się z zarzutami, że robi coś nie tak?
Stale.
Jakie argumenty padają?
Szkodzicie Kościołowi, a po co o tym mówić, to trzeba we własnym gronie załatwiać, przecież trzeba okazać miłosierdzie... To są standardowe reakcje. Wszystkie biorą się chyba z przekonania, że Kościół jest bastionem, którego trzeba bronić.
Niektórzy jednak wciąż uważają, że autorytet Kościoła się rozpadnie, jeśli się powie, że ktoś działający urzędowo w jego imieniu popełniał ciężkie grzechy i przestępstwa. Ja mam przekonanie i doświadczenie odwrotne: jeśli ktoś potrafi przyznać się do błędu, to właśnie jego autorytet rośnie.
W relacjach z dziećmi tak właśnie miałem. Kiedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że to ja muszę przeprosić moją córkę, to byłem wystraszony, ale szybko okazało się, że wtedy mogliśmy przejść na inny, głębszy poziom relacji, że mój autorytet mógł być podparty tym, że ja też popełniam błędy, ale umiem się do nich przyznać.
Trzeba jednak podkreślić, że fenomen takich reakcji obronnych jest zdecydowanie szerszy niż kręgi kościelne. To kwestia jakiejś słabości ludzkiej psychiki i nie dotyczy ona tylko Kościoła. Każdy pedofil, ojciec, wuj, trener, nauczyciel muzyki, ktokolwiek, jest przecież człowiekiem, który jest darzony przez swoją ofiarę zaufaniem i jest postrzegany przez otoczenie jako ktoś godzien zaufania.
Niestety jakoś tak jesteśmy ukształtowani, że wiele osób nie dopuszcza myśli, że człowiek, którego znam, któremu ufałem, mógł robić takie rzeczy. To jest niestety owoc długiego okresu budzenia zaufania, które jest wykorzystywane w perfidny sposób. Reakcje obronne były przecież i wśród psychologów, gdy oskarżony został jeden ze słynnych terapeutów, i wśród ludzi kultury, gdy ujawniono działania poznańskiego dyrygenta. Ale w Kościele takie postawy, rzecz jasna, najbardziej bolą.
Dbanie o jednostkę, jest dbaniem o dobro Kościoła, jako wspólnoty?
Pierwszy artykuł, jaki w "Więzi" na temat kościelnej pedofilii opublikowaliśmy, a było to w 2001 roku, nosił właśnie taki tytuł: "Dobro dzieci to dobro Kościoła". Smutne jest to, że niektórym trzeba to wciąż powtarzać. Tymczasem to Jan Paweł II, z którego tak jesteśmy dumni jako Polacy, uczył, że człowiek jest drogą Kościoła, a nie na odwrót. I twierdził, że przywiózł ten sposób myślenia do Watykanu właśnie z Polski.
Takie zamakanie oczu na tę krzywdę, zamiatanie zła pod dywan i chronienie sprawców, jest czymś, co tę wspólnotę burzy. Dużo osób odwraca się od Kościoła.
Jest to wręcz całkowicie sprzeczne z troską o dobro Kościoła. Jeśli kogoś nie obchodzi los osoby skrzywdzonej we wspólnocie Kościoła, to de facto nie obchodzi go przyszłość Kościoła. Bo po co jest Kościół? Teologicznie mówiąc, ma on być sakramentem zbawienia. Sakramentem, czyli znakiem i narzędziem, czytelnym znakiem i skutecznym narzędziem zbawienia, pokazywania miłości Boga do człowieka.
A jeśli nie obchodzi kogoś los osób skrzywdzonych jako dzieci lub młodzież we wspólnocie Kościoła przez jej urzędowych przedstawicieli, czy powtórnie krzywdzonych przez kościelnych przełożonych, którzy sprawę ukrywają – to znaczy, że tak naprawdę mamy do czynienia z jakimś kompletnym niezrozumieniem misji Kościoła. Bo w takiej sytuacji sakrament zbawienia, jakim ma być Kościół, jest kompletnie nieczytelny.
Dzwonią do was tylko osoby wierzące?
Jasno mówimy, ze jesteśmy inicjatywą świeckich katolików, więc najprawdopodobniej ludzie, którzy do nas dzwonią, chcą rozmawiać o swojej krzywdzie także w perspektywie duchowej, w perspektywie wiary. Mniej mamy telefonów agresywnych, choć i takie się zdarzają, ale są skierowane ogólnie przeciwko wierze.
Ludzie nie boją się lekceważenia, zamiatania pod dywan, z którym stykali się do tej pory?
Boją się raczej tego, czy ktoś im wreszcie uwierzy. Czasami dzwonią ludzie, żeby po prostu komuś na ten temat móc coś powiedzieć. Dzwonią do nas nie tylko osoby bezpośrednio wykorzystane seksualnie jako małoletnie, bo jest to telefon dla wszystkich osób dotkniętych przemocą seksualną w Kościele.
Skontaktowała się z nami na przykład siostra zakonna opowiadająca o grubiaństwie i wręcz seksizmie, jakiego doświadczyła ze strony biskupa. Wyraźnie zaznaczyła jednak, że chce o tym tylko opowiedzieć i nic więcej. We mnie od razu – gdy to usłyszałem – uruchamia się dziennikarz, który chciałby pójść tym tropem, opisać sprawę. Ale tu działamy w ramach telefonu zaufania, w którym nie możemy tego robić, bo podążamy za wolą danej osoby.
Wiele telefonów zaczyna się od słów: jest pani pierwszą osobą, której o tym mówię.
Najbardziej poruszający dla mnie był przypadek, kiedy dzwoniła 82-letnia kobieta, żeby opowiedzieć o tym, co ją spotkało, kiedy była nastolatką. Oczywiście sprawca nie żyje. Ona przeczytała o naszej inicjatywie w "Tygodniku Powszechnym" i chciała wreszcie to z siebie wyrzucić. A na tym samym dyżurze zadzwonił też 18-letni skrzywdzony chłopak…
Nigdy nie miał pan kryzysu, zawahania? Mówił pan przecież, że odbijał się od wielu ścian.
Nie, z tego powodu akurat nie. Jasność sądu chrześcijańskiego sumienia jest w tej sprawie bardzo czytelna. Będąc chrześcijaninem, nie można być po innej stronie niż po stronie pokrzywdzonych i słabych. Chrystus jest po ich stronie, więc i człowiek wierzący w Niego musi być po tej stronie. Żadne wysiłki podejmowane przez ludzi myślących inaczej, usiłujących nam rzucać kłody pod nogi, tego przekonania nie zmienią.